Yasmin Levy w Palladium
Tak się złożyło, że znowu koncertowo, ale czy jakakolwiek płyta jest w stanie oddać wrażenia z koncertu, zainspirować tak jak koncert? Chyba nie. Nareszcie udało mi się trafić na koncert Yasmin Levy w Warszawie i to był jeden z piękniejszych wieczorów ostatnich miesięcy. Miałam wrażenie, że obcuję z prawdziwą 'diwą ladino'. Yasmin wraz ze swoim pierwszym krokiem wniosła na scenę magię, coś zupełnie metafizycznego. Ale może zanim zacznę rozpływać się nad główną gwiazdą, wspomnę o tych, bez których zapewne aż takiej magii by nie było.
Elementem absolutnie egzotycznym był muzyk z Armenii grający na wszelkich klarnetach, dudukach, fujarkach i piszczałkach - jego dźwięki wypełniały salę i przenosiły publiczność do gorącej Hiszpanii w czasy, kiedy byli tam Żydzi sefardyjscy. To on i Yasmin tworzyli trzon zespołu, byli najbardziej charakterystyczni... zabrakło mi tylko trzeciego takiego mocnego akcentu w gitarze - gitarzysta nie wykrzesał z siebie ekspresji rodem z flamenco, był wręcz nijaki i stanowczo za grzeczny, a szkoda.
Głos Yasmin fascynował mnie od dawna, ale tak naprawdę moja miłość do niej ograniczała do dwóch z czterech płyt. Koncert w Palladium był w ramach trasy promującej album Sentir, który poza dosłownie kilkoma utworami nie przekonał mnie. No ale dobrzy muzycy potrafią na żywo odmienić płytę! To zabawne, że chyba najbardziej z całego koncertu zapamiętałam "Hallelujah", utwór, który zawsze pomijałam słuchając Sentir, na koncercie zabrzmiał kompletnie inaczej. Siedziałam zafascynowana bogactwem dźwięków, emocji... Nie był to jednak ten moment koncertu, który poruszył mnie najbardziej. Coś w tym chyba jest, że każdy artysta najlepiej czuje te utwory, które sam napisał i tak też było z "Una noche mas" - łzy popłynęły mi zanim zdążyłam się zorientować. Yasmin, bez względu na to, czy śpiewa tradycyjne pieśni ladino, swoje kompozycje, czy cudze - ma ogromną siłę przekazu. To piękne, kiedy nie znając hiszpańskiego (nie mówiąc już o języku ladino!), rozumiem o czym śpiewa, bo rozumiem emocje, które mi przekazuje każdym swoim dźwiękiem. Cieszę się też, że nie były to emocje co chwila wykrzykiwane, Yasmin była nad wyraz powściągliwa, co pozwalało jej na jeszcze większą precyzję i uzyskanie przejmującego kontrastu, kiedy jednak decydowała się kulminacje i "wybuchała".
To była bez wątpienia uczta dla uszu i duszy. Niezwykła podróż przez muzykę sefardyjską z licznymi wpływami flamenco, czy nawet jazzu, wreszcie czegoś co jest po prostu charakterystyczne dla samej Yasmin. Śmiało mogę o niej powiedzieć, że w tym co śpiewa jest absolutną mistrzynią, diwą, ale nie niedostępną wielką gwiazdą. Czy każdy taki artysta po koncercie wyjdzie do publiczności podpisywać tysiące (!!) płyt (nie wiem, czy kiedyś widziałam tak gigantyczną kolejkę po autografy), znajdzie przy tym czas, żeby z każdym zamienić kilka słów? Nie sądzę.
Taak, to był wieczór pełen tych prawdziwych emocji, muzyki płynącej prosto z serca. Przy okazji wielkie brawa za świetne nagłośnienie, tak rzadko obecne na koncertach...
Mam nadzieję, że bez względu na to w jakim kierunku Yasmin pójdzie na swoich następnych płytach, nigdy nie straci siły przekazu i autentyczności, jaką posiada teraz.
Elementem absolutnie egzotycznym był muzyk z Armenii grający na wszelkich klarnetach, dudukach, fujarkach i piszczałkach - jego dźwięki wypełniały salę i przenosiły publiczność do gorącej Hiszpanii w czasy, kiedy byli tam Żydzi sefardyjscy. To on i Yasmin tworzyli trzon zespołu, byli najbardziej charakterystyczni... zabrakło mi tylko trzeciego takiego mocnego akcentu w gitarze - gitarzysta nie wykrzesał z siebie ekspresji rodem z flamenco, był wręcz nijaki i stanowczo za grzeczny, a szkoda.
Głos Yasmin fascynował mnie od dawna, ale tak naprawdę moja miłość do niej ograniczała do dwóch z czterech płyt. Koncert w Palladium był w ramach trasy promującej album Sentir, który poza dosłownie kilkoma utworami nie przekonał mnie. No ale dobrzy muzycy potrafią na żywo odmienić płytę! To zabawne, że chyba najbardziej z całego koncertu zapamiętałam "Hallelujah", utwór, który zawsze pomijałam słuchając Sentir, na koncercie zabrzmiał kompletnie inaczej. Siedziałam zafascynowana bogactwem dźwięków, emocji... Nie był to jednak ten moment koncertu, który poruszył mnie najbardziej. Coś w tym chyba jest, że każdy artysta najlepiej czuje te utwory, które sam napisał i tak też było z "Una noche mas" - łzy popłynęły mi zanim zdążyłam się zorientować. Yasmin, bez względu na to, czy śpiewa tradycyjne pieśni ladino, swoje kompozycje, czy cudze - ma ogromną siłę przekazu. To piękne, kiedy nie znając hiszpańskiego (nie mówiąc już o języku ladino!), rozumiem o czym śpiewa, bo rozumiem emocje, które mi przekazuje każdym swoim dźwiękiem. Cieszę się też, że nie były to emocje co chwila wykrzykiwane, Yasmin była nad wyraz powściągliwa, co pozwalało jej na jeszcze większą precyzję i uzyskanie przejmującego kontrastu, kiedy jednak decydowała się kulminacje i "wybuchała".
To była bez wątpienia uczta dla uszu i duszy. Niezwykła podróż przez muzykę sefardyjską z licznymi wpływami flamenco, czy nawet jazzu, wreszcie czegoś co jest po prostu charakterystyczne dla samej Yasmin. Śmiało mogę o niej powiedzieć, że w tym co śpiewa jest absolutną mistrzynią, diwą, ale nie niedostępną wielką gwiazdą. Czy każdy taki artysta po koncercie wyjdzie do publiczności podpisywać tysiące (!!) płyt (nie wiem, czy kiedyś widziałam tak gigantyczną kolejkę po autografy), znajdzie przy tym czas, żeby z każdym zamienić kilka słów? Nie sądzę.
Taak, to był wieczór pełen tych prawdziwych emocji, muzyki płynącej prosto z serca. Przy okazji wielkie brawa za świetne nagłośnienie, tak rzadko obecne na koncertach...
Mam nadzieję, że bez względu na to w jakim kierunku Yasmin pójdzie na swoich następnych płytach, nigdy nie straci siły przekazu i autentyczności, jaką posiada teraz.
Bardzo żałuję, że nie zdążyłam kupić biletu na jej koncert. Poznałam ją niedawno i zakochałam się w jej głosie i śpiewie. Cieszę się, że napisałaś o tym koncercie, również o Skrzyżowaniu Kultur, na którym też byłam :)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam