7. Warszawski Festiwal Skrzyżowanie Kultur
Brawo, brawo i jeszcze raz brawo! To był mój trzeci festiwal - zdecydowanie najlepszy.
Tym razem nie wybrałam się na koncert inauguracyjny. Po Youssou N'Dourze 2 lata temu wiedziałam, że afro-beat i Femi Kuti, to nie jest coś, co będzie mi odpowiadało. Trochę żałuję, że nie słyszałam Urszuli Dudziak.
Dla mnie festiwal zaczął się w poniedziałek - i to od razu na najwyższym poziomie.
Maria Kalaniemi rozpoczęła, jak dla mnie, typowo folkowo. Nie porwała mnie, ale byłoby grzechem, gdybym nie przyznała, że jest niesamowitą akordeonistką. Jednak tego wieczoru o wiele większe wrażenie zrobiła na mnie Mercedes Peon. To nie jest artystka, to jest zjawisko. Od samego początku jej koncertu siedziałam z szeroko otwartymi oczami i nie mogłam uwierzyć w to co słyszę. To świetnie, że organizatorzy ukazali też taki obraz Hiszpanii. Zwykle, jeśli pojawia się ktoś z tych regionów, przywozi ze sobą flamenco lub coś przynajmniej inspirowane flamenco. Mercedes nie ma nic wspólnego z flamenco, pochodzi z Galicji i miesza w swojej muzyce folklor tamtego rejonu z muzyką elektroniczną. Wystąpiła sama... sama, a miałam wrażenie, że na scenie jest z nią cały wielki zespół. Łączenie muzyki folkowej z elektroniką, to coś, czego zawsze się obawiam. Tymczasem u Mercedes wszystko miało swoje uzasadnienie, słuchając jej wiedziałam, że to nie może zabrzmieć inaczej, że tam nie ma przypadku, wszystko jest odpowiednio skomponowane. Do tego ten jej niezwykły głos... którym potrafiła wypełnić cały namiot, ale także zaśpiewać słodko, delikatnie. Szukała różnych brzmień, barw. Przekonała mnie swoim oddaniem muzyce, pomysłowością i niesamowitą ekspresją!
Drugi dzień rozpoczął Psarantonis z Krety. Nie jest to muzyka, której mogłabym słuchać dużo, ale słuchałam go z ogromnym zainteresowaniem, bo był taki... pierwotny. Miałam wrażenie, że jestem gdzieś na pograniczu starożytności i średniowiecza w małej wiosce na Krecie. Istnieje też taka możliwość, że Psarantonis jest człowiekiem z innej planety, o ile w ogóle ludzie dziś potrafią tworzyć taką muzykę ;) I jego zespół, tak bardzo wpatrzony w swojego mistrza i z nim zespolony.
Druga część koncertu była o wiele... łatwiejsza. Aynur z Turcji (choć jest Kurdyjką) zauroczyła mnie od pierwszych dźwięków. Lubię takie głosy jak jej. Miała niezwykłą swobodę, świetnie odnajdywała się w utworach niemal medytacyjnych, pełnych melizmatów, jak i w rytmach tanecznych. Cały zespół grał doskonale, mieszając przeróżne harmonie, zmieniając je nagle i niespodziewanie, a Aynur..? Aynur zawsze była perfekcyjna, idealnie czysto, idealnie wyczuwając te brzmienia i kołysząc się w nich. Wyszłam oczarowana i bardzo zrelaksowana.
Trzeci dzień namiotowy był jednym z dwóch, na które najbardziej czekałam. Bardzo duże oczekiwania miałam wobec zespołu Barbara Fortuna... - czterech panów a cappella, repertuar oparty na sakralnych pieśniach. Hm, no właśnie, tylko, że coś takiego wymaga absolutnej perfekcji, idealnej intonacji, wyrównanego brzmienia. Były dobre momenty, ale zbyt często panowie nie stroili, nie brzmieli jak jeden organizm, każdy był trochę sobie. Nagłe zmiany harmonii też były mało precyzyjne, jakby nie każdy w pełni wiedział na jaki dźwięk ma trafić. Poprawiło się, kiedy jeden z panów wziął gitarę, zresztą on też śpiewał najlepiej - jego słuchanie naprawdę sprawiło mi dużo przyjemność. Podsumowując: byliby świetni, rewelacyjni... gdyby było czyściej.
Na szczęście mój drobny niesmak zniknął w drugiej części koncertu. Śmiałam się, że skoro mnie w Hiszpanii nie udało się trafić na prawdziwe, najprawdziwsze flamenco, to ono przyjechało do mnie. Carmen Linares to niezwykła osobowość, niesamowity głos. Ale tutaj liczył się cały zespół, dla mnie Carmen była jego elementem. Oni bawili się muzyką, byli zupełnie w swoim świecie - w świecie flamenco, w świecie rytmu, emocji. Od pierwszych dźwięków zakochałam się w gitarzystach, kiedy grali razem brzmieli jak jeden organizm, ale kiedy występowali solo, okazało się, że mają zupełnie różny sposób grania. Zaskoczeniem był też tancerz, który zupełnie niespodziewanie wstał z krzesła i absolutnie zawładnął publicznością. Jak on się poruszał, ach! Również kobieta, która przez cały koncert była jedynie tłem i uzupełnieniem głosu Carmen Linares, na koniec pokazała wszystkim, że jest świetną wokalistką. No i Carmen, Carmen... odpłynęłam razem z nimi do Hiszpanii.
Czwartek zdecydowanie nie był dniem dla mnie, więc absolutnie świadomie się nie wybrałam, ale piątek? W piątek nie można było nie być!
Idan Raichel był jedną z tych osób, których obawiałam się najbardziej. No ale przyjść musiałam, bo przecież Sara Tavares. Kiedyś słuchałam fragmentów jego płyty, ale nie kupiłam jej - po kilku kawałkach stwierdziłam, że jest nudna i sztuczna, nic ciekawego. Tymczasem.. na koncercie przeżyłam szok. Sam Idan jest niesamowity, świetny pianista, ale przede wszystkim kompozytor - proste melodie, ale tak zaaranżowane, że byłam kupiona od razu. Zespół, który ze sobą przywiózł... to trudno opisać słowami. Każdy był indywidualnością, każdy był genialny. Wokalistka ze świetnym, mocnym głosem; pan udający trąbkę i nie tylko, głos zupełnie z innego świata; szalony perkusista, który potrafił zaśpiewać spokojnie z gigantycznym nagromadzeniem najdziwniejszych melizmatów, pokrzyczeć, powygłupiać się, zaśpiewać jak wokalista soul, wreszcie pobawić się głosem niemal jak Bobby McFerrin; pan na fletach i innych dętych instrumentach, który też i zaśpiewać potrafił, a raczej bawić się głosem. Oni wszyscy bawili się swoimi instrumentami, głosami... często traktując głosy jak instrumenty. Zachwycili mnie. Rzadko też zdarzają się tak zróżnicowane koncerty, jak ten Idan Raichel Project. Były i liryczne, tęskne piosenki z urzekającymi melodiami i rozgrzewające utwory, pełne jazzowej improwizacji. Myślę, że można by nawet powiedzieć, że był to najbardziej jazzowy koncert całego festiwalu. Czy to muzycy jazzowi? Trudno powiedzieć, ale na pewno tacy jakich lubię najbardziej, czyli posiadający ogromną wyobraźnię muzyczną. To zabawne, bo zdecydowanie o koncercie Idan Raichel Project mogę powiedzieć, że dla mnie był to najlepszy koncert festiwalu! A tak się go obawiałam... ;)
Na koniec wyczekana Sara Tavares. Może byłoby lepiej, gdyby wystąpiła przed Idanem, wiedziałam, że będzie świetna, ale martwiłam się, że nie aż tak... hmm.. spektakularna jak on i jego zespół. Faktycznie trochę tak było, ale i taka Sara była absolutnie urocza, wniosła na scenę tyle słońca i... Lizbony. Słuchając jej wracałam w te miejsca, w których byłam jeszcze kilka dni temu. Spacerowałam po uliczkach Alfamy, patrząc na bezchmurne niebo i grzejąc się w portugalskim słońcu. To niesamowite, jak bardzo ta Lizbona obecna jest w muzyce Sary, a może to po prostu moja bujna wyobraźnia..? Znowu zachwycałam się tym, że ona wcale nie ma wielkiego głosu, ale potrafi zrobić z nim wszystko i to tak na zupełnym luzie, bez najmniejszego wysiłku. Cieszę się, że Sara znów śpiewa, że jest w takiej świetnej formie, byłam pod wrażeniem jak bardzo szalała na scenie na koniec. Wyszłam naładowana słońcem i pozytywną energią!
Na koncert uczestników warsztatów nie dotarłam, ale wiem od osób, do których mam pełne zaufanie muzyczne, że było odjazdowo!
Podsumowując... tak jak już mówiłam, najlepsze Skrzyżowanie jakie pamiętam. Przede wszystkim w tym roku dostałam to, czego brakowało mi rok temu - prawdę, autentyczność, muzykę blisko korzeni, nieudziwnioną. Wcześniej nie czułam w trakcie festiwalu, że jest to rzeczywiście święto muzyki świata w Warszawie - w tym roku czułam. Naprawdę było to na wysokim poziomie. O wiele lepsze było też nagłośnienie na koncertach, właściwie tylko na Sarze przeszkadzało mi, że było trochę za dużo basów, ale generalnie, jak na warunki namiotowe, wszystko brzmiało dobrze. Wspaniałym elementem festiwalu były też filmy muzyczne wyświetlane codziennie, żałuję tylko, że każdy film wyświetlany był raz, w jednej sali, a obłożenie ogromne i nie załapałam się na większość filmów. Trochę szkoda, może uda się by w przyszłym roku, były dwie sale albo dwa seanse?
Cieszę się, że mogłam poznać tyle nowych, świetnych muzyków, ogromne podziękowania dla organizatorów, zwłaszcza dla pani dyrektor artystycznej: Marii Pomianowskiej! Dziękuję i do przyszłego roku ;)
Tym razem nie wybrałam się na koncert inauguracyjny. Po Youssou N'Dourze 2 lata temu wiedziałam, że afro-beat i Femi Kuti, to nie jest coś, co będzie mi odpowiadało. Trochę żałuję, że nie słyszałam Urszuli Dudziak.
Dla mnie festiwal zaczął się w poniedziałek - i to od razu na najwyższym poziomie.
Maria Kalaniemi rozpoczęła, jak dla mnie, typowo folkowo. Nie porwała mnie, ale byłoby grzechem, gdybym nie przyznała, że jest niesamowitą akordeonistką. Jednak tego wieczoru o wiele większe wrażenie zrobiła na mnie Mercedes Peon. To nie jest artystka, to jest zjawisko. Od samego początku jej koncertu siedziałam z szeroko otwartymi oczami i nie mogłam uwierzyć w to co słyszę. To świetnie, że organizatorzy ukazali też taki obraz Hiszpanii. Zwykle, jeśli pojawia się ktoś z tych regionów, przywozi ze sobą flamenco lub coś przynajmniej inspirowane flamenco. Mercedes nie ma nic wspólnego z flamenco, pochodzi z Galicji i miesza w swojej muzyce folklor tamtego rejonu z muzyką elektroniczną. Wystąpiła sama... sama, a miałam wrażenie, że na scenie jest z nią cały wielki zespół. Łączenie muzyki folkowej z elektroniką, to coś, czego zawsze się obawiam. Tymczasem u Mercedes wszystko miało swoje uzasadnienie, słuchając jej wiedziałam, że to nie może zabrzmieć inaczej, że tam nie ma przypadku, wszystko jest odpowiednio skomponowane. Do tego ten jej niezwykły głos... którym potrafiła wypełnić cały namiot, ale także zaśpiewać słodko, delikatnie. Szukała różnych brzmień, barw. Przekonała mnie swoim oddaniem muzyce, pomysłowością i niesamowitą ekspresją!
Drugi dzień rozpoczął Psarantonis z Krety. Nie jest to muzyka, której mogłabym słuchać dużo, ale słuchałam go z ogromnym zainteresowaniem, bo był taki... pierwotny. Miałam wrażenie, że jestem gdzieś na pograniczu starożytności i średniowiecza w małej wiosce na Krecie. Istnieje też taka możliwość, że Psarantonis jest człowiekiem z innej planety, o ile w ogóle ludzie dziś potrafią tworzyć taką muzykę ;) I jego zespół, tak bardzo wpatrzony w swojego mistrza i z nim zespolony.
Druga część koncertu była o wiele... łatwiejsza. Aynur z Turcji (choć jest Kurdyjką) zauroczyła mnie od pierwszych dźwięków. Lubię takie głosy jak jej. Miała niezwykłą swobodę, świetnie odnajdywała się w utworach niemal medytacyjnych, pełnych melizmatów, jak i w rytmach tanecznych. Cały zespół grał doskonale, mieszając przeróżne harmonie, zmieniając je nagle i niespodziewanie, a Aynur..? Aynur zawsze była perfekcyjna, idealnie czysto, idealnie wyczuwając te brzmienia i kołysząc się w nich. Wyszłam oczarowana i bardzo zrelaksowana.
Trzeci dzień namiotowy był jednym z dwóch, na które najbardziej czekałam. Bardzo duże oczekiwania miałam wobec zespołu Barbara Fortuna... - czterech panów a cappella, repertuar oparty na sakralnych pieśniach. Hm, no właśnie, tylko, że coś takiego wymaga absolutnej perfekcji, idealnej intonacji, wyrównanego brzmienia. Były dobre momenty, ale zbyt często panowie nie stroili, nie brzmieli jak jeden organizm, każdy był trochę sobie. Nagłe zmiany harmonii też były mało precyzyjne, jakby nie każdy w pełni wiedział na jaki dźwięk ma trafić. Poprawiło się, kiedy jeden z panów wziął gitarę, zresztą on też śpiewał najlepiej - jego słuchanie naprawdę sprawiło mi dużo przyjemność. Podsumowując: byliby świetni, rewelacyjni... gdyby było czyściej.
Na szczęście mój drobny niesmak zniknął w drugiej części koncertu. Śmiałam się, że skoro mnie w Hiszpanii nie udało się trafić na prawdziwe, najprawdziwsze flamenco, to ono przyjechało do mnie. Carmen Linares to niezwykła osobowość, niesamowity głos. Ale tutaj liczył się cały zespół, dla mnie Carmen była jego elementem. Oni bawili się muzyką, byli zupełnie w swoim świecie - w świecie flamenco, w świecie rytmu, emocji. Od pierwszych dźwięków zakochałam się w gitarzystach, kiedy grali razem brzmieli jak jeden organizm, ale kiedy występowali solo, okazało się, że mają zupełnie różny sposób grania. Zaskoczeniem był też tancerz, który zupełnie niespodziewanie wstał z krzesła i absolutnie zawładnął publicznością. Jak on się poruszał, ach! Również kobieta, która przez cały koncert była jedynie tłem i uzupełnieniem głosu Carmen Linares, na koniec pokazała wszystkim, że jest świetną wokalistką. No i Carmen, Carmen... odpłynęłam razem z nimi do Hiszpanii.
Czwartek zdecydowanie nie był dniem dla mnie, więc absolutnie świadomie się nie wybrałam, ale piątek? W piątek nie można było nie być!
Idan Raichel był jedną z tych osób, których obawiałam się najbardziej. No ale przyjść musiałam, bo przecież Sara Tavares. Kiedyś słuchałam fragmentów jego płyty, ale nie kupiłam jej - po kilku kawałkach stwierdziłam, że jest nudna i sztuczna, nic ciekawego. Tymczasem.. na koncercie przeżyłam szok. Sam Idan jest niesamowity, świetny pianista, ale przede wszystkim kompozytor - proste melodie, ale tak zaaranżowane, że byłam kupiona od razu. Zespół, który ze sobą przywiózł... to trudno opisać słowami. Każdy był indywidualnością, każdy był genialny. Wokalistka ze świetnym, mocnym głosem; pan udający trąbkę i nie tylko, głos zupełnie z innego świata; szalony perkusista, który potrafił zaśpiewać spokojnie z gigantycznym nagromadzeniem najdziwniejszych melizmatów, pokrzyczeć, powygłupiać się, zaśpiewać jak wokalista soul, wreszcie pobawić się głosem niemal jak Bobby McFerrin; pan na fletach i innych dętych instrumentach, który też i zaśpiewać potrafił, a raczej bawić się głosem. Oni wszyscy bawili się swoimi instrumentami, głosami... często traktując głosy jak instrumenty. Zachwycili mnie. Rzadko też zdarzają się tak zróżnicowane koncerty, jak ten Idan Raichel Project. Były i liryczne, tęskne piosenki z urzekającymi melodiami i rozgrzewające utwory, pełne jazzowej improwizacji. Myślę, że można by nawet powiedzieć, że był to najbardziej jazzowy koncert całego festiwalu. Czy to muzycy jazzowi? Trudno powiedzieć, ale na pewno tacy jakich lubię najbardziej, czyli posiadający ogromną wyobraźnię muzyczną. To zabawne, bo zdecydowanie o koncercie Idan Raichel Project mogę powiedzieć, że dla mnie był to najlepszy koncert festiwalu! A tak się go obawiałam... ;)
Na koniec wyczekana Sara Tavares. Może byłoby lepiej, gdyby wystąpiła przed Idanem, wiedziałam, że będzie świetna, ale martwiłam się, że nie aż tak... hmm.. spektakularna jak on i jego zespół. Faktycznie trochę tak było, ale i taka Sara była absolutnie urocza, wniosła na scenę tyle słońca i... Lizbony. Słuchając jej wracałam w te miejsca, w których byłam jeszcze kilka dni temu. Spacerowałam po uliczkach Alfamy, patrząc na bezchmurne niebo i grzejąc się w portugalskim słońcu. To niesamowite, jak bardzo ta Lizbona obecna jest w muzyce Sary, a może to po prostu moja bujna wyobraźnia..? Znowu zachwycałam się tym, że ona wcale nie ma wielkiego głosu, ale potrafi zrobić z nim wszystko i to tak na zupełnym luzie, bez najmniejszego wysiłku. Cieszę się, że Sara znów śpiewa, że jest w takiej świetnej formie, byłam pod wrażeniem jak bardzo szalała na scenie na koniec. Wyszłam naładowana słońcem i pozytywną energią!
Na koncert uczestników warsztatów nie dotarłam, ale wiem od osób, do których mam pełne zaufanie muzyczne, że było odjazdowo!
Podsumowując... tak jak już mówiłam, najlepsze Skrzyżowanie jakie pamiętam. Przede wszystkim w tym roku dostałam to, czego brakowało mi rok temu - prawdę, autentyczność, muzykę blisko korzeni, nieudziwnioną. Wcześniej nie czułam w trakcie festiwalu, że jest to rzeczywiście święto muzyki świata w Warszawie - w tym roku czułam. Naprawdę było to na wysokim poziomie. O wiele lepsze było też nagłośnienie na koncertach, właściwie tylko na Sarze przeszkadzało mi, że było trochę za dużo basów, ale generalnie, jak na warunki namiotowe, wszystko brzmiało dobrze. Wspaniałym elementem festiwalu były też filmy muzyczne wyświetlane codziennie, żałuję tylko, że każdy film wyświetlany był raz, w jednej sali, a obłożenie ogromne i nie załapałam się na większość filmów. Trochę szkoda, może uda się by w przyszłym roku, były dwie sale albo dwa seanse?
Cieszę się, że mogłam poznać tyle nowych, świetnych muzyków, ogromne podziękowania dla organizatorów, zwłaszcza dla pani dyrektor artystycznej: Marii Pomianowskiej! Dziękuję i do przyszłego roku ;)
Komentarze
Prześlij komentarz