Feist

Mam wrażenie, że wmieszana w jazz, orient i fado zapomniałam ostatnio zupełnie o muzyce popowej, a może nawet rockowej. Przecież i w tych gatunkach można znaleźć bardzo utalentowanych artystów, wyróżniających się. 
Dzisiaj chciałabym sięgnąć po twórczość Feist, o której wciąż mówi się za mało, a uwielbiam ją.
Kanadyjka o ciepłym głosie zauważona została, dzięki nowej wersji piosenki Bee Gees - Inside and out, która zresztą znalazła się na jej pierwszej wydanej na w Europie płycie, czyli Let it die (2004 r.). Ja również wtedy poznałam Feist, gdzieś w radiu... obiła się o uszy, potem kolejny singiel. Wszystko to było miłe, ale płytę zostawiłam na półce sklepowej z myślą, że może kiedyś po nią wrócę. Wróciłam tak naprawdę przez jedną piosenkę, którą pokochałam za jej prostotę... Gatekeeper. Długo nie mogłam się od tej płyty oderwać. Całe Let it die ma klimat wieczoru przy ognisku. Są to zwyczajne piosenki, ze sporą ilością elektroniki, użytej jednak z ogromnym wyczuciem, przyjemnie dla ucha. Wydawało mi się, że Feist będzie wydawała kolejne miłe płyty, że dalej będzie tak łagodnie czarować. Wtedy usłyszałam tą koncertową wersję When I was a young girl i zrozumiałam, że to jest rockowa i poszukująca dziewczyna! Tak naprawdę brzmienie Let it die spowodowane było wpływami producenta, a prawdziwa Feist ujawniała się dopiero na koncertach. Każdy kawałek zaaranżowany był inaczej, a Feist szalała na scenie. Myślę sobie, że przecież ona niby nie ma wielkiego głosu, a jednak imponuje mi jej swoboda i świadomość tego co zrobić z głosem. Wybiera i pisze takie piosenki, w których zabrzmi dobrze. Nie jest wybitną wokalistką, ale słucha siebie i przy okazji jest dla mnie dowodem na to, że rzeczywiście "śpiewać każdy może" pod warunkiem, że bardzo wnikliwie i krytycznie słucha tego, co tworzy.

Po Let it die Feist zamilkła na kilka lat. W tym czasie udało mi się odszukać jej rzeczywiście pierwszą płytę, prawie niedostępną, bo ukazała się w bardzo małym nakładzie. Monarch wydany w 1999 r. był debiutem Feist. Nie mogłam uwierzyć, że ta płyta jest tak bardzo inna od Let it die, ale... wcale nie gorsza. It's cool to love your family. Czasem jak włączam Monarch myślę, że to taka lekko zbuntowana płyta dziewczyny o zacięciu punkowym. Jednak przede wszystkim zachwyca mnie spontaniczność tej płyty. Wcale nie jest dopracowana, brzmienie nie jest idealne, a smyczki często fałszują, ale jak jest pięknie skomponowana! Feist od początku miała talent do pisania PIOSENEK (Monarch). Szkoda, że nie zdecydowała się na żadną reedycję płyty, może kiedyś to nastąpi, chciałabym, żeby pokazała światu te utwory. Tymczasem wspomnę jeszcze piosenkę kończącą Monarch, która zachwyciła mnie od pierwszego przesłuchania, zaskoczyła i narobiła apetytu na następne nagrania Feist, bo już kompletnie nie wiedziałam czego mogę się po niej spodziewać! - New Torch.

Ku mojej radości Feist powróciła w 2007 r., a jej płyta The Reminder można chyba wreszcie powiedzieć, że odniosła sukces komercyjny. O ile wcześniej była dziewczyną od piosenki z reklamy, czy tą od piosenki Bee Gees, o tyle Reminder pozwolił stać jej się po prostu Feist. Tak jak się spodziewałam... zaskoczyła mnie. My moon my man dudniło intrygującą melodią w basie, a głos Feist brzmiał jak odtwarzany z prostego dyktafonu. Rzeczywiście tak było, Reminder nagrywany był równocześnie przez wszystkich muzyków, w pokojach, które na potrzeby płyty stały się studiem nagrań. Brak tej "doskonałej jakoś" był celowy. Poczułam, że Feist nareszcie jest sobą, że ten rockowy pazur, to cała ona. Coraz więcej zaczęła poszukiwać wokalnie, jak np. tu w Honey Honey. Aranżacje na płycie mienią się różnymi kolorami - Limit to your love (tak, to jest piosenka Feist, dopiero później rozsławił ją James Blake) i naprawdę trudno się od tej muzyki oderwać. Mam wrażenie, że każda z piosenek jest zupełnie inną bajką, Feist stworzyła całość z zupełnie różnych elementów.

Od płyty The Reminder długo nie było dla Feist ucieczki, jej koncerty stawały się coraz bardziej czymś w rodzaju multimedialnych spektakli, przy których pracował sztab ludzi. Wszystko to zawarła w filmie dokumentalnym o trasie promującej album Reminder - Look at what the light did now. Ciekawostką muzyczną ozdabiającą to DVD są dla mnie fortepianowe wersje piosenek Feist, które gra Chilly Gonzales. I np. tak zabrzmiał jej chyba największy hit - 1234
To przepiękny film, kiedy słucha się jej płyt, na pewno warto go poznać, ale jednak ja byłam już głodna nowych piosenek.

4 lata Feist kazała czekać na swoje nowe solowe dokonania. Sukces ostatniej płyty mógł wskazywać na to, że stanie się bardziej przebojowa, ale na szczęście nie jest taka. Metals, które ukazało się rok temu to uspokojenie. Feist znów pokazała coś zupełnie innego muzycznie, ale nie pozbyła się swojego rozpoznawalnego stylu - How come you never go there. Najnowsza płyta utrzymana jest w dość jednorodnym klimacie. To znów proste piosenki, z refrenami wpadającymi w ucho, często śpiewanymi przez kilka osób, co też nadaje szczególny klimat. Ujął mnie brak przebojowości na Metals (The bad in each other) i to, że Feist nie poddała się żadnej modzie, jest zupełnie poza tym albo gdzieś pomiędzy... Nie wiem, czy jest to najlepsza płyta Feist, pewne jest, że najdojrzalsza, najbardziej świadoma. Wiem natomiast, że to właśnie na Metals Feist nagrała swoją piosenkę, którą uważam za jedną z najpiękniejszych piosenek, jakie kiedykolwiek powstały - Anti-pioneer.


Można by o niej pisać w nieskończoność, bo nawet kiedy jej nie ma i nie koncertuje, to współpracuje z innymi zespołami, pisze dla innych piosenki, wciąż jest aktywna. Poza płytami, warto także zwrócić uwagę na piękne, pomysłowe teledyski Feist. Za absolutne mistrzostwo uważam 1234 - tak prosto, tańczący kolorowi ludzie i czy potrzeba czegoś więcej, by się cieszyć?

Czekam na koncert Feist w Polsce i na kolejne płyty. W zalewie niby-alternatywnych zespołów, jest prawdziwą perełką, już pojawiają się jej naśladowcy, ale Feist jest jedyna. Nagrała 4 płyty (a także wiele piosenek, które znalazły się na reedycjach itp.), każda jest zupełnie inna, a jednak to cały czas ta sama Feist. Bardzo cenię artystów, którzy są tak zróżnicowani, a jednocześnie mają własny rozpoznawalny styl i prawdę, której cały czas szukam w muzyce.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Podróż w świat ciemnych emocji [„Tango” Yasmin Levy w NOSPR]

Edyta Bartosiewicz