Mariza w Sali Kongresowej
Moja mistrzyni wróciła. Wróciła w znaczeniu dosłownym, bo już trzeci raz miałam szansę usłyszeć ją w Warszawie, ale wróciła też w przenośni, bo znów poczułam się jak na pierwszym koncercie...6 lat temu.
Tęskniłam za jej perfekcyjnym budowaniem napięcia w każdym utworze, za kontrastami w głosie, za jej pianami i delikatnością. Zabrakło mi tego trochę na poprzednim koncercie, ale dziś usłyszałam Marizę w najlepszym wydaniu - taką, jaką ją poznałam, a nawet jeszcze lepszą.
Już od pierwszych chwil muzycy wraz z oświetleniowcami stworzyli niezwykły klimat. Delikatnie oświetlono tylko gitarzystów, a głos Marizy wyłaniał się z ciemności. Rozpoczął się spektakl, bo to nie był zwykły koncert. Tutaj każdy drobiazg miał znaczenie.
Zauroczyło mnie, że właściwie wszystkie piosenki były przearanżowane. Nic nie zabrzmiało tak, jak dawniej. Z pewnością przyczynili się do tego muzycy. Pierwszy raz w Warszawie wystąpili z Marizą: Jose Manuel Neto (gitara portugalska), Pedro Jóia (gitara akustyczna) i...Yami (bas)!
Jose Manuel Neto to być może aktualnie mój ukochany gitarzysta portugalski. Nie wiem, czy ktoś potrafi grać takim dźwiękiem jak on, z taką lekkością i wyczuciem. Objawieniem był dla mnie Pedro Joia, którego wcześniej nie kojarzyłam, a okazał się doskonałym gitarzystą, zarówno w swoich solówkach, jak i akompaniamencie dla gitary portugalskiej. Yami tworzył doskonałą podstawę tego tria. Nie miał specjalnej szansy na popisanie się, ale tym bardziej cenię go za to, że raz potrafi być świetnym, charyzmatycznym liderem w swoich solowych projektach, a za chwilę zupełnym tłem w fado. To bez wątpienia wszechstronny artysta. Trio gitarowe uzupełniał znany już z poprzednich koncertów Marizy, szalony perkusista Vicky Marques. Nigdy wcześniej na warszawskich koncertach ci muzycy nie spotkali się ze sobą i nigdy wcześniej nie słyszałam tak fantastycznego grania u Marizy.
Niewątpliwie fado jakie przedstawia Mariza, jest bardzo estradowe. Artystka angażuje i zabawia publiczność, tańczy i widać, że scena to jej żywioł. Robiąc coś takiego bardzo łatwo jest przekroczyć cienką granicę i zamiast artysty stać się jedynie... wodzirejem. Dzisiaj Marizie doskonale udało się znaleźć złoty środek. Tak, bawiła publiczność, ale nie czułam, że to jest najważniejszym celem tego koncertu. Najważniejsza była muzyka i emocje. Tak jak pisałam, każdy utwór zabrzmiał nieco inaczej, przez aranżacje, przez muzyków, ale przede wszystkim przez sam śpiew Marizy. Spotykałam się z zarzutami, że jej emocje są wypracowane, że to wszystko teatr, a mało w tym autentyczności. Sztuką jest śpiewać jakiś utwór niezliczoną ilość razy, a wciąż robić to tak, jakby każdy następny raz był pierwszy. Dziś Marizie się to udało. Mistrzostwo osiągnęła w utworze "Chuva", który zazwyczaj omijam słuchając jej płyty. To ciekawe, wersje koncertowe zawsze były dużo lepsze, ale dzisiejsza sprawiła, że choć melodia ta sama, miałam wrażenie, że słyszę kompletnie nową, piękną piosenkę. Natomiast "Barco Negro" chyba jeszcze nigdy nie brzmiało tak afrykańsko, jak dzisiaj, zachwyciło mnie światło i długi początek tylko samej Marizy z perkusją. Była cisza, rytm i jej głos, magiczna chwila... Również nigdy tak bardzo nie mieniło się kolorami "Beijo de Saudade". Co prawda bez Tito Parisa, ale Mariza zaśpiewała po portugalsku i po kreolsku, genialnie używając zupełnie innej barwy głosu w zależności od języka. Dodany do tego szurający akompaniament gitary portugalskiej udającej cavaquinho, sprawił, że na nowo zakochałam się w tej piosence.
Pojawiło się jeszcze kilka utworów z poprzednich płyt, nie sposób napisać o każdym, jednak koncert wypełniły głównie utwory z ostatniej płyty - Fado Tradicional. Bardzo lubię je wersji studyjnej, ale od dziś najchętniej słuchałabym ich tylko w wersji koncertowej. Te piękne, tradycyjne melodie fado, zyskały niezwykłą lekkość i zupełnie nowe emocje. Ciekawe, że nigdy takiego nastroju nie udaje się w pełni przenieść do studia.
Na każdym koncercie fado znajduję pewien moment kulminacyjny. Jednak nie patrzę tu na publiczność, czas koncertu itp., to są utwory, które mnie doprowadzają do łez. Owszem, u Marizy tak to bywa, że przez większość koncertu jestem na granicy wzruszenia, ale kompletnie rozkleiłam się, kiedy zabrzmiała "Primavera". Uwielbiam to fado, zwłaszcza w wykonaniu Marizy, ale dziś było w nim coś, co trudno nazwać. Wystarczyło kilka pierwszych dźwięków, a rzadko zdarza się, żebym tak mocno zareagowała już na początku utworu. Chyba nie ma słów, które opiszą brzmienie jej głosu w tym momencie. Może po prostu pierwszy raz usłyszałam Marizę tak dojrzałą, nie wyrzucała z siebie emocji, ale świadomie je dawkowała. Właściwie podobnie było przez cały koncert - kilka kulminacji, żywe piosenki zaśpiewane nieco ostrzej, ale pozostawiła jakąś tajemnicę. Czuło się w niej niezwykły spokój. Nawet wybuch emocji pod koniec "O gente da minha terra" wprowadził mnie w nastrój zupełnie błogi, tak - były łzy w oczach, ale był i uśmiech. Właśnie takie połączenie lubię w fado najbardziej.
Poprzedniego koncertu Marizy nie pamiętam dobrze, ale jestem pewna, że ten zapamiętam na długo. Bo to była właśnie taka Mariza, na jaką czekałam - perfekcyjna wokalnie i prawdziwa emocjonalnie. Mam nadzieję, że będzie dalej tak pięknie, a przede wszystkim szlachetnie dojrzewać. A ja wciąż będę się od niej uczyć.
Tęskniłam za jej perfekcyjnym budowaniem napięcia w każdym utworze, za kontrastami w głosie, za jej pianami i delikatnością. Zabrakło mi tego trochę na poprzednim koncercie, ale dziś usłyszałam Marizę w najlepszym wydaniu - taką, jaką ją poznałam, a nawet jeszcze lepszą.
Już od pierwszych chwil muzycy wraz z oświetleniowcami stworzyli niezwykły klimat. Delikatnie oświetlono tylko gitarzystów, a głos Marizy wyłaniał się z ciemności. Rozpoczął się spektakl, bo to nie był zwykły koncert. Tutaj każdy drobiazg miał znaczenie.
Zauroczyło mnie, że właściwie wszystkie piosenki były przearanżowane. Nic nie zabrzmiało tak, jak dawniej. Z pewnością przyczynili się do tego muzycy. Pierwszy raz w Warszawie wystąpili z Marizą: Jose Manuel Neto (gitara portugalska), Pedro Jóia (gitara akustyczna) i...Yami (bas)!
Jose Manuel Neto to być może aktualnie mój ukochany gitarzysta portugalski. Nie wiem, czy ktoś potrafi grać takim dźwiękiem jak on, z taką lekkością i wyczuciem. Objawieniem był dla mnie Pedro Joia, którego wcześniej nie kojarzyłam, a okazał się doskonałym gitarzystą, zarówno w swoich solówkach, jak i akompaniamencie dla gitary portugalskiej. Yami tworzył doskonałą podstawę tego tria. Nie miał specjalnej szansy na popisanie się, ale tym bardziej cenię go za to, że raz potrafi być świetnym, charyzmatycznym liderem w swoich solowych projektach, a za chwilę zupełnym tłem w fado. To bez wątpienia wszechstronny artysta. Trio gitarowe uzupełniał znany już z poprzednich koncertów Marizy, szalony perkusista Vicky Marques. Nigdy wcześniej na warszawskich koncertach ci muzycy nie spotkali się ze sobą i nigdy wcześniej nie słyszałam tak fantastycznego grania u Marizy.
Niewątpliwie fado jakie przedstawia Mariza, jest bardzo estradowe. Artystka angażuje i zabawia publiczność, tańczy i widać, że scena to jej żywioł. Robiąc coś takiego bardzo łatwo jest przekroczyć cienką granicę i zamiast artysty stać się jedynie... wodzirejem. Dzisiaj Marizie doskonale udało się znaleźć złoty środek. Tak, bawiła publiczność, ale nie czułam, że to jest najważniejszym celem tego koncertu. Najważniejsza była muzyka i emocje. Tak jak pisałam, każdy utwór zabrzmiał nieco inaczej, przez aranżacje, przez muzyków, ale przede wszystkim przez sam śpiew Marizy. Spotykałam się z zarzutami, że jej emocje są wypracowane, że to wszystko teatr, a mało w tym autentyczności. Sztuką jest śpiewać jakiś utwór niezliczoną ilość razy, a wciąż robić to tak, jakby każdy następny raz był pierwszy. Dziś Marizie się to udało. Mistrzostwo osiągnęła w utworze "Chuva", który zazwyczaj omijam słuchając jej płyty. To ciekawe, wersje koncertowe zawsze były dużo lepsze, ale dzisiejsza sprawiła, że choć melodia ta sama, miałam wrażenie, że słyszę kompletnie nową, piękną piosenkę. Natomiast "Barco Negro" chyba jeszcze nigdy nie brzmiało tak afrykańsko, jak dzisiaj, zachwyciło mnie światło i długi początek tylko samej Marizy z perkusją. Była cisza, rytm i jej głos, magiczna chwila... Również nigdy tak bardzo nie mieniło się kolorami "Beijo de Saudade". Co prawda bez Tito Parisa, ale Mariza zaśpiewała po portugalsku i po kreolsku, genialnie używając zupełnie innej barwy głosu w zależności od języka. Dodany do tego szurający akompaniament gitary portugalskiej udającej cavaquinho, sprawił, że na nowo zakochałam się w tej piosence.
Pojawiło się jeszcze kilka utworów z poprzednich płyt, nie sposób napisać o każdym, jednak koncert wypełniły głównie utwory z ostatniej płyty - Fado Tradicional. Bardzo lubię je wersji studyjnej, ale od dziś najchętniej słuchałabym ich tylko w wersji koncertowej. Te piękne, tradycyjne melodie fado, zyskały niezwykłą lekkość i zupełnie nowe emocje. Ciekawe, że nigdy takiego nastroju nie udaje się w pełni przenieść do studia.
Na każdym koncercie fado znajduję pewien moment kulminacyjny. Jednak nie patrzę tu na publiczność, czas koncertu itp., to są utwory, które mnie doprowadzają do łez. Owszem, u Marizy tak to bywa, że przez większość koncertu jestem na granicy wzruszenia, ale kompletnie rozkleiłam się, kiedy zabrzmiała "Primavera". Uwielbiam to fado, zwłaszcza w wykonaniu Marizy, ale dziś było w nim coś, co trudno nazwać. Wystarczyło kilka pierwszych dźwięków, a rzadko zdarza się, żebym tak mocno zareagowała już na początku utworu. Chyba nie ma słów, które opiszą brzmienie jej głosu w tym momencie. Może po prostu pierwszy raz usłyszałam Marizę tak dojrzałą, nie wyrzucała z siebie emocji, ale świadomie je dawkowała. Właściwie podobnie było przez cały koncert - kilka kulminacji, żywe piosenki zaśpiewane nieco ostrzej, ale pozostawiła jakąś tajemnicę. Czuło się w niej niezwykły spokój. Nawet wybuch emocji pod koniec "O gente da minha terra" wprowadził mnie w nastrój zupełnie błogi, tak - były łzy w oczach, ale był i uśmiech. Właśnie takie połączenie lubię w fado najbardziej.
Poprzedniego koncertu Marizy nie pamiętam dobrze, ale jestem pewna, że ten zapamiętam na długo. Bo to była właśnie taka Mariza, na jaką czekałam - perfekcyjna wokalnie i prawdziwa emocjonalnie. Mam nadzieję, że będzie dalej tak pięknie, a przede wszystkim szlachetnie dojrzewać. A ja wciąż będę się od niej uczyć.
Ja na poprzednim przysnęłam, trochę brakowało mi energii, a ten wczorajszy był MEGA! Widać, że w samej Marizie coś się zmieniło (poza wyglądem i bardziej barwnym strojem), to jest w niej więcej pozytywnych emocji. Było bosko!
OdpowiedzUsuńi ja tam byłem
Usuńi świetnie się bawiłem
Bardzo ciekawy blog prowadzisz, będę się starał jeszcze tu wpaść może coś napiszesz nowego.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Kultura
Świetna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńŚwietna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń