Dhafer Youssef Quartet w Gliwicach

Dobre kilka lat czekałam na to, by ten wpis mógł powstać. Odbył się jeden z dwóch ostatnich koncertów, o których najbardziej marzyłam. To co zrobił ze mną zespół Dhafera Youssefa dwa dni temu w Gliwicach było bardzo trudne do ujęcia w słowa zaraz po koncercie. Emocje już trochę ostygły, ale wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem. Nie potrafię się oderwać od tej muzyki, od wtorku słucham tylko płyt Dhafera, bo nic innego na razie nie brzmi mi równie dobrze. Myślałam, że już nie jestem zdolna do takich uzależnień muzycznych. W końcu tyle było pięknych koncertów w moim życiu, po nich jakoś wracałam do słuchania innych fantastycznych muzyków, a Dhafer trzyma mnie i czuję, że szybko nie puści.

Zanim koncert się zaczął, pozytywnie nastroiła mnie już sama atmosfera. Mała sala gliwickiego Centrum Kultury Jazovia, możliwość siedzenia tuż przy wykonawcach i publiczność, która sprawiała wrażenie, jakby wiedziała na czyj koncert przyszła (co wcale nie jest takie częste!). Tak też było przez cały koncert - świetne nagłośnienie, niesamowicie wytrwała w brawach i spontaniczna publiczność. Te elementy sprawiły, że z jeszcze większą radością odbierałam muzykę.

Już na samym początku dostałam to, na co najbardziej czekałam - pustynny klimat i nieziemski głos Dhafera. Zachwycałam się tym na płytach, na nagraniach koncertowych, ale na żywo jego śpiew nabrał zupełnie nowych kolorów. Właściwie cały czas nie wierzyłam, że On - Dhafer siedzi tam przede mną, że to z jego gardła wydobywają się te aksamitne, głębokie niskie dźwięki. Zaraz potem wyłoniły się i wysokie rejestry, tak bardzo charakterystyczne dla jego śpiewu. Nic tam nie było przypadkowe, wszystko przygotowane z największą dokładnością, każdy dźwięk dopracowany, zaśpiewany tak bardzo prosto z serca. W śpiewie Dhafera jest coś niesamowitego. To nie jest spontaniczne rzucanie się na mikrofon, próba zrobienia "czegoś", tu wszystko ma swój czas i miejsce. Zdarza się, że śpiew mnie wzrusza, że czyjeś emocje bardzo mocno do mnie trafiają. W przypadku Dhafera odczułam coś, czego do tej pory nigdy na żadnym koncercie nie czułam. To nie było wzruszenie, nic z tych rzeczy... właściwie nic się ze mną nie działo, tylko z każdym dźwiękiem, który z siebie wydobywał, coraz mocniej biło mi serce. Zapewne też coraz bardziej się w niego wpatrywałam, próbując rzeczywiście uwierzyć w to co słyszę.
Przeciwieństwem tego fantastycznie kontrolowanego śpiewu Dhafera, jest jego gra na oud. Tutaj pozwala sobie na spontaniczność, dużo szaleństwa, a czasem nawet dźwięk na granicy jakości, ale jak to porywa słuchacza! Oud to mój ukochany instrument (obok gitary portugalskiej), jego brzmienie podoba mi się zawsze, ale dopiero po tym koncercie odkryłam jak wiele da się na nim zagrać. Dhafer potrafi z oud wydobyć słodycz, pikanterię, rytm... jest prawdziwym wirtuozem, wsłuchanym w swój instrument. 

Z Dhaferem przepiękny duet tworzył Kristjan Randalu. Nieustannie zachwycała mnie ich umiejętność zespolenia dźwięku oud z fortepianem. Kristjan ma w swojej grze coś co chyba lubię najbardziej u pianistów - miękkość, ale jednocześnie dużo szaleństwa, pomysłów improwizacyjnych. Czasem był tłem, plamą dźwięku, harmonią, ale kiedy przychodził czas na choćby małą solówkę, pokazywał imponującą wirtuozerię. Do tego pięknego duetu przyłączał się kontrabas, a na nim chyba najbardziej spokojny z całego kwartetu Phil Donkin. Cudownie było wsłuchać się we fragmenty, kiedy tworzyli dialogujące ze sobą trio, tak uzupełniające się, jakby grał jeden instrument. Nad wszystkim jednak wyraźnie od początku do końca czuwał Dhafer, jego czujne spojrzenie dyktowało niemal każdy następny dźwięk.
Na szczególną uwagę zasłużył, moim zdaniem, perkusista - Chander Sardjoe. To nie jest muzyk, to jest absolutny szaleniec! Nie do opisania jest to, co wyprawiał ze swoim instrumentem. Każde uderzenie wywoływało uśmiech na twarzy, bo też i on nie przestawał się uśmiechać. Zarażał swoim optymizmem. Rzadko zdarzają się tak pomysłowi perkusiści jak on - którzy aż tak bardzo wsłuchują się w brzmienie zespołu, którzy odczytują tak doskonale intencje pozostałych muzyków i dopasowują się. To Chander był tu "inicjatorem ognia", zarażał nim cały zespół i publiczność.
Muzycy zawarli w tym koncercie wszystko czego mi trzeba było - momenty wyciszenia i skupienia, zestawione z kosmiczną energią. Prowadzili słuchaczy za rękę. Nie sposób było się nie uśmiechać razem z nimi, trzeba było się poddać klimatowi. Gromkie brawa i okrzyki pojawiały się co chwila. Inaczej być nie mogło, bo cały kwartet był bardzo prawdziwy w swojej muzyce. To była czysta radość. Bisowali dwa albo trzy razy, a właściwie mam wrażenie, że mogliby jeszcze więcej. 
Są koncerty, które mogłyby się nie kończyć - to był jeden z takich.

Chciałabym nieskończenie wiele takich przeżyć artystycznych, ale wiem, że one nie zdarzają się często. Chłonę te chwile i odliczam czas do następnych. Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze Dhafera Youssefa usłyszeć nieraz na żywo, bo to jest artysta, którego koncerty nie mogą się znudzić.


Wszystkim, którzy nie byli na koncercie polecam gorąco nową płytę - "Birds Requiem" (wygląda na to, że będzie ona moją ulubioną w całej dyskografii Dhafera), ale o niej później, pewnie w płytowo-koncertowym podsumowaniu roku ;)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Podróż w świat ciemnych emocji [„Tango” Yasmin Levy w NOSPR]

Edyta Bartosiewicz