Płytowe podsumowanie 2013 roku

Szał podsumowań trwa - dołączam i ja! Naprawdę był to dobry rok muzycznie i zdecydowanie mam o czym pisać.
Z radością muszę stwierdzić, że wszystkie tegoroczne płyty, które kupiłam (no, poza jedną...), są bardzo dobre, żadnych pomyłek, czy źle wydanych pieniędzy. Każda z nich przyciągnęła moją uwagę, obok żadnej nie przeszłam obojętnie. Cieszy mnie to, zwłaszcza po 2012 roku, gdzie ukazało się dużo dobrych rzeczy, ale niewiele mnie zachwyciło.
Na półce wyszukałam 10 płyt, z czego jedna to składanka z utworami rożnych wykonawców, zajmę się więc pozostałymi dziewięcioma. Wszystkie zasługują na kilka słów opisu. 
Większość końcowo-rocznych rankingów zawiera płyty w jakiś sposób podobny, w ramach jednego gatunku, itp. Ja wpadłam na kompletnie szalony pomysł zestawienia ze sobą folku, jazzu, popu, klasyki, fado... Najpierw sama siebie za to skrytykowałam, przecież tak nie można, to niesprawiedliwe! Jednak potem doszłam do wniosku, że przecież te płyty mają pewne elementy wspólne. Jakie? Takie, które sprawiają, że zapominam o wkładaniu muzyki w szufladki gatunków: emocje, autentyczność, jakość wykonania, ciekawe brzmienie, kompozycje (w znaczeniu pojedynczych utworów, jak i całego krążka). Dlaczego więc nie spróbować ich porównać? Przypominam tylko, że nie jest to ranking od najlepszych do najgorszych, tylko raczej od najlepszych do... takich, na których mogę się do czegoś przyczepić :)


1. Karolina Cicha & Spółka "Wieloma Językami"

Tej płycie poświęciłam już cały wpis, dlatego nie będę jej tu opisywać ze szczegółami. Chciałabym jedynie wyjaśnić dlaczego znokautowała (to zdecydowanie dobre słowo) wszystkie pozostałe tegoroczne nagrania. Po pierwsze dzieło Cichej i Spółki wygrało swoją oryginalnością. Dawno nikt nie zrobił nic tak świeżego, pomysłowego. Nie ma tu ani odrobiny zakłamania, są emocje, energia, coś takiego w brzmieniu, że nie można się od tej płyty oderwać. Z pewnością dzieje się tak dzięki dużemu zróżnicowaniu utworów, artyści nie dają czasu na nudę. Przez to, że mamy taką mieszankę kulturową, każdy fragment brzmi inaczej. Uwielbiam śpiew Karoliny Cichej, to, że niczego się nie boi w muzyce, ale muzycy nie osiągnęliby takiego brzmienia gdyby nie genialne śpiewy gardłowe Barta Pałygi i zestawienie instrumentów z rożnych zakątków świata. Cieszę się, że potrafili "po swojemu" podejść do tradycyjnych pieśni Podlasia. Chcę więcej takich niespodzianek muzycznych!


2. Mikromusic "Piękny koniec"

Mikromusic powróciło w tym roku z dokładnie taką płytą, na jaką czekałam. Muzycznie może rzeczywiście ukazują tu swoje nieco mniej jazzowe oblicze, ale za to dostajemy zbiór przepięknych melancholijnych piosenek. Właściwie w "Pięknym Końcu" można się już zakochać zanim usłyszy się pierwsze dźwięki. Fantastyczne rysunki w książeczce zwiastują klimat muzyki. To co najbardziej mnie urzekło na tej płycie, to melodie - niby wpadające w ucho, powtarzające się motywy, ale wcale nie banalne. Są to piosenki, które trzeba zaśpiewać lekko i perfekcyjnie czysto, pasują więc doskonale do głosu Natalii Grosiak. Zresztą muszę przyznać, że tę płytę zdominowała Natalia. Owszem, poszczególne instrumenty są słyszalne, ale raczej odbieram je jako jedną warstwę, nad którą dominuje wokal. Mam wrażenie, że to nowość u Mikromusic, ale eksperyment jak najbardziej udany. Nowego koloru dodają także pojawiające się w kilku utworach smyczki (np. Śmierć pięknych saren). Muzycy tworzą przepiękną przestrzeń, w której każdy dźwięk wydaje się być nieprzypadkowy, idealnie trafiony, pomyślany tak, aby utwory nabrały odpowiednich barw.
Kiedy już pozwolimy zaczarować się muzyce, warto też zagłębić się w teksty - wszystkie, jak zawsze, autorstwa Natalii Grosiak. Mamy tu poetyckie rozważania o świecie, ludziach (Biedronki w słoikach), czasem humorystyczne spojrzenie (Jestem super), ale autorka pozostawia także sporą dowolność w interpretacji jej słów, jak np. w hitowym Takiego chłopaka.
"Piękny Koniec" jest płytą bardzo zwartą, ale nie oznacza to, że nudną - raczej dobrze zakomponowaną. Mikromusic udowadnia, że można zrobić dobry, ambitny pop.
Moją ukochaną piosenką, chyba od pierwszego przesłuchania, jest wzruszający "Pożar", ale wszystkie te melodie nie pozostawiają mnie obojętnej, prowokują do zwolnienia na chwilę, zamknięcia oczu i odpłynięcia... z uśmiechem na twarzy.


3. Dhafer Youssef "Birds Requiem"

O najnowszej płycie Dhafera wspominałam już przy okazji opisu jego koncertu w Gliwicach, ale jest to tak świetna muzyka, że z pewnością trzeba poświęcić jej więcej czasu i miejsca.
"Birds Requiem" jest genialnym połączeniem tego co u Dhafera lubię najbardziej: jazzu, muzyki arabskiej, mistycznej, północnej... Powróciła magia, której trochę brakowało mi na jego poprzedniej płycie. Myślę, że to w dużej mierze dzięki mieszance kulturowej wśród artystów biorących udział w nagraniu. Mamy tu muzyków tureckich, norweskich, holenderskich, estońskich - każdy z nich pozostawił coś swojego. Ja zwłaszcza lubię wszelkie efekty współpracy Dhafera z muzykami skandynawskimi.
Już sam początek, pierwsze szarpnięcia oud, wprowadzają słuchacza w inny świat (Birds canticum). Zaraz potem zaczynają się dialogi wokalu z klarnetem (Husnu Senlendirici), które właściwie stają się motywem przewodnim płyty. Ten klarnetowo-wokalny wątek arabski ochładza norweska trąbka (Nils-Petter Molvaer) i odgłosy gitary elektrycznej (Eivind Aarset), bardziej tradycyjnego jazzu dodaje natomiast wplecione w to wszystko trio: fortepian, kontrabas, perkusja - świetni muzycy, których miałam okazję usłyszeć też w Gliwicach. Warto zwrócić uwagę na śpiew Dhafera, jego głos jest jak zwykle nieziemski, ale mam wrażenie, że dopiero na "Birds Requiem" pokazał jak ogromną ma skalę. (Khira 'Indicium Divinum' Elegy for my mother)
Ciężko podzielić tę płytę na poszczególne utwory. Doskonale słucha się jej w całości, poddając się podróży dźwiękowej. Jednak nie znaczy to, że mamy do czynienia z muzyką do słuchania w tle. Dhafer nie pozwala się słuchać w tle! Wymaga uwagi i skupienia. Każda kompozycja jest tu wyraźnie przemyślana, wyczuwa się ich budowę, dialogi instrumentów. Ważną rolę obok dźwięków odgrywa też cisza. To muzyka naprawdę magiczna, momentami przypominająca modlitwę... (Ascetic mood) Dhafer Youssef jest jednym z tych muzyków, których absolutnie podziwiam i cieszę się, bo mam wrażenie, że z każdą kolejną płytą staje się coraz ciekawszy.


4. JP Simoes "Roma"

JP Simoes to moje tegoroczne fantastyczne odkrycie. Jedno z tych zupełnie przypadkowych, kiedy trafiam na ładną piosenkę w internecie (Gosto de me drogar), a później okazuje się, że ów artysta nagrał dużo dobrych rzeczy, w dodatku właśnie ukazała się jego najnowsza płyta. Przede wszystkim zachwycił mnie jego głos - niski, ciepły, połączony z szelestem języka portugalskiego, jest zestawieniem dla mnie idealnym. Co jeszcze cieszy, to fakt, że pierwszy raz tak mocno spodobał mi się jakiś portugalski artysta, który nie śpiewa fado! "Roma" jest muzyczną podróżą po różnych krajach, JP Simoes z powodzeniem śpiewa po włosku (La strada), francusku, czy angielsku (A million songs of yesterday), ale przeważa tu brzmienie języka portugalskiego i ... wyraźny duch muzyki brazylijskiej. To jest jedna z tych płyt, której świetnie się słucha od pierwszego do ostatniego dźwięku, płynie lekko, tanecznie. Muzyka gładko przechodzi z bossanovy w jazz, czasem bardziej w pop, piosenkę francuską. Nie odczuwa się tu jednak specjalnych kontrastów muzycznych, bowiem płytę spajają pomysłowe, doskonale zagrane kompozycje. Lubię piosenki, które pozornie, przez kilka sekund wydają się banalne, ale za chwilę następuje zmiana harmonii, nastroju i już zachwycam się ile ciekawych elementów można zawrzeć w jednym utworze! (O Fardo do amor)
Jest jeszcze jedna rzecz, która sprawia, że uśmiecham się przy tej płycie, że przypomina mi coś przyjemnego. Mam wrażenie, że jest odrobinę niedzisiejsza. JP Simoes mocno inspiruje się wielkimi mistrzami muzyki brazylijskiej - a to w dużej mierze brzmienie mojego dzieciństwa. "Roma" została zrobiona z ogromną kulturą muzyczną - zarówno jeśli chodzi o warstwę instrumentalną jak i śpiew JP Simoes'a (ach, mało dziś jest tak męskich głosów, jak jego!). Muzycy bawią się różnymi gatunkami, splatają je - uwielbiam takie rzeczy i polecam wszystkim tę płytę, zwłaszcza teraz, na karnawał :) Samba Radioactivo


5. Helder Moutinho "1987"

Do tej pory spośród trzech braci Moutinho zawsze wygrywał u mnie Camane, ale swoją najnowszą płytą Helder postawił poprzeczkę naprawdę wysoko.
Długo czekałam na coś tak szlachetnego i w sumie klasycznego w jego wykonaniu. On wolał poszukiwać, wydawać płyty innych artystów, a ja wciąż miałam niedosyt jego głosu w pięknych kompozycjach. Na "1987" dostajemy fado brzmiące jak w małej lizbońskiej tawernie. Zwracają uwagę doskonali muzycy - Ricardo Perreira (gitara portugalska), Marco Oliveira (gitara akustyczna), Yami (gitara basowa) - rzadko na współczesnych płytach fado instrumentaliści tworzą tak doskonałe tło dla wokalu. Często mam wrażenie, że gitarzyści chcą pokazać na każdym kroku swoją wirtuozerię, zagrać wyrazisty rytm, przez co całość staje się ciężka. Tutaj tego problemu nie ma - to Helder jest liderem. Na nagraniu słychać wszystko co w jego głosie najlepsze, czyli głębię i emocje. Może dzieje się tak dzięki temu, że płyta nie była nagrywana w studiu, tylko... na ostatnim piętrze pałacu Marques de Tancos w Lizbonie (wnętrze widać m.in. w tym nagraniu). Powstawała więc w miejscu skąd roztaczał się widok na całą starą część Lizbony - trudno wyobrazić sobie lepsze warunki.
Nie jest to muzyka w żaden sposób odkrywcza, ale mi to wcale w fado nie przeszkadza. Jeśli ktoś dziś przyszedłby do mnie i poprosił, żebym puściła mu takie prawdziwe fado, wybrałabym albo którąś z płyt Aldiny Duarte, albo właśnie to wydawnictwo Heldera Moutinho. Chociaż niewiele znajdziemy tu tradycyjnego fado. W większości na płytę powstały nowe kompozycje, część autorstwa samego Heldera, ale całość jest bardzo spójna stylistycznie.
Muszę przyznać, że płyta bez zagłębienia się w opis jej powstania zawarty w książeczce, wydaje się dość monotonna - 17 pięknych melodii, gładko przechodzących jedna w drugą, niemal niezauważalnie. Jednak sam Helder radzi, by nie słuchać jej w całości. Podzielona została na cztery części. Każda z nich to opowieść innego autora, zawierająca cztery wiersze, wyśpiewane przez Heldera. Można więc słuchać osobno każdej części i myślę, że to pomaga lepiej zrozumieć tę muzykę i sposób w jaki oddawane są emocje. Polecam wszystkim wrażliwym na piękne głosy i tym, którzy nie szukają fado rozrywkowego.


6. Maria Ołdak i James Baillieu "Modern Times"

I stało się! Broniłam się przed tym bardzo, bo pisząc o swoim własnym instrumencie, trudno postawić się w roli zwykłego słuchacza, ale jednak jest - płyta skrzypcowa. Nie mogłam sobie odmówić przyjemności opisania i umieszczenia w tym rankingu płyty "Modern Times".
Przede wszystkim, zanim wspomnę o wykonaniu i zawartości, chciałam wyrazić swój podziw dla samego projektu. Maria Ołdak i James Baillieu na swoją płytę wybrali miniatury, które w większości są w Polsce w ogóle niegrywane. Zupełnie nie wiem czemu, bo dzięki tej płycie poznałam wiele pięknych utworów (spis utworów i ich fragmenty). Odważyli się nagrać repertuar, który można by nazwać "lekkim, łatwym i przyjemnym", ale w tym wypadku wcale nie jest to wadą tego albumu, tylko jego zaletą. To płyta, którą docenią zarówno muzycy, jak i ludzie niezwiązani z muzyką. Maria i James udowodnili, że można nagrać coś takiego, wcale nie podając słuchaczowi rzeczy o wątpliwej wartości artystycznej. 
Na płycie mieszają się ze sobą kompozycje kantylenowe i lekkie, skoczne. Maria ze swoim sposobem grania doskonale odnajduje się w takim repertuarze. Fantastycznie brzmi tutaj jej gęsty ciemny dźwięk w niskich rejestrach i jasny, świetlisty w wysokich. Lubię sposób w jaki oboje budują dramaturgię w utworach. Każdy, nawet 2-minutowy ma w sobie różne barwy, emocje. Fortepian wspaniale uzupełnia dźwięk skrzypiec, tak, że całość staje się lekka i przejrzysta. Słuchając tej płyty czuję też, że bardzo przemyślany jest dobór kompozycji. Nie ma tu ani jednego utworu, którego muzycy w pełni by nie czuli.
Spośród wszystkich miniatur największe wrażenie w wykonaniu Marii i Jamesa zrobiło na mnie "Modern Times", Charlie'ego Chaplina, najbardziej znane pod postacią piosenki "Smile". Przepiękny aranż na skrzypce i fortepian zrobił Claus Ogermann, ale Maria i James sprawili, że utwór ten zabrzmiał niezwykle przejmująco i tak, jakby od zawsze był skrzypcowy... Żałuję tylko, że na płycie nie ma więcej kompozycji, które równie mocno by mnie poruszyły. Podobają mi się, owszem, ale pozostaje pewien niedosyt. "Modern times" z jednej strony czaruje klimatem, z drugiej strony wśród tych 18 miniatur chciałoby się trochę większego zróżnicowania, ale to ich pierwsza płyta, a czuję, że głowy mają pełne pomysłów, więc niecierpliwie czekam na kolejne projekty!


7. Edyta Bartosiewicz "Renovatio"

Najbardziej wyczekiwana płyta roku? Nie, to za mało. "Renovatio" jest najbardziej wyczekiwaną przeze mnie płytą ostatnich 10 lat. Od kilku miesięcy wszędzie pada pytanie: czy spełnia oczekiwania. Ja czuję, że sprawiedliwie ocenię ją za kilka lat. Bo jak porównywać album, którego słucham od 3 miesięcy, do płyt, które przez 10 lat obrosły we wspomnienia, gdzie każdy dźwięk ma jakieś znaczenie - nie da się.
W zestawieniu z pozostałymi płytami tego roku "Renovatio" wypada średnio, bo jest płytą po prostu dobrą. Są piosenki absolutnie piękne, ale są też i nijakie, mimo to w całości albumu słucha się bardzo przyjemnie. Już początkowa Pętla przypomina, że Edyta nadal pisze piękne, przejmujące piosenki. Wciąż największe wrażenie robi na mnie Ryszard, może dlatego, że odrobinę przypomina brzmienie płyty "Szok'n'Show", ale raczej głównie dlatego, że jest najbardziej pomysłowym kawałkiem na nowej płycie. Uwielbiam kompozycje, w których do ostatnich sekund nadal jest coś do odkrycia. Edyta zdecydowała się też zaprezentować dwa eksperymenty muzyczne, zupełnie inne od tego co nagrywała w latach 90. - Italiano i Cień. Z "Italiano" od początku miałam bardzo duży problem, ale przyznaję, że broni się genialnym tekstem i od niedawna także świetnym teledyskiem. "Cień" natomiast wyszedł bardzo ciekawie, wręcz malarsko i działa na wyobraźnię.
Edyta Bartosiewicz dziś to już nie ta sama Edyta co kiedyś. Mniej sprawdza się w kawałkach bardziej rockowych, za to jej głos doskonale brzmi w około-bluesowych balladach (Madame Bijou, czy moje ukochane Tam, dokąd zmierzasz). Jest cudowna chrypka, subtelność i wyczucie. Marzy mi się, by poszła właśnie w tym kierunku lub innym odpowiednim do jej aktualnego głosu. Ciekawa jestem co Edyta zaproponuje słuchaczom na następnej płycie. Na razie cieszę się, że "Renovatio" prezentuje dobry pop i oby dalej było tylko lepiej :)



8. Luisa Sobral "There's a flower in my bedroom"

Luisa Sobral to kolejna portugalska artystka, która nie śpiewa fado, a jednak zainteresowałam się nią. Pierwszy raz jej muzykę usłyszałam kiedy wydała swoją pierwszą płytę - "Cherry on my cake", jednak poza jedną, może dwiema piosenkami, nic tam mnie mocniej nie zainteresowało. Do najnowszej płyty zachęcił mnie uroczy duet Luisy z Jamie'm Cullum'em. Uwielbiam Jamiego, a okazało się, że ich głosy wspaniale się uzupełniają. I tak zapragnęłam zapoznać się z całą płytą. Okazała się zdecydowanie lepsza od poprzedniej. Przede wszystkim cieszy mnie, że choć Luisa głównie śpiewa po angielsku, pojawiło się więcej piosenek po portugalsku, takich jak np. kolejny piękny duet z Antonio Zambujo - Ines. "There's a Flower in my bedroom" to znów coś co lubię najbardziej: zbiór pięknych piosenek. Wszystkie świetnie pasują do słodkiego, ciepłego głosu Luisy - która ujawnia się tu jako bardzo dobra kompozytorka (Rainbows). Na płycie mieszają się wpływy folkloru portugalskiego, trochę muzyki francuskiej, lekko jazzowe, w rezultacie mamy do czynienia z brzmieniem zupełnie bajkowym. Ktoś może powiedzieć, że przesłodzonym, ale ta słodycz jest dla mnie urocza, to muzyka, która fantastycznie odpręża (Sr. Vinho). Lubię także brzmienie głosu Luisy, to ciepło i spokój. Słychać, że jest bardzo dobrą wokalistką, zawsze doceniam, kiedy ktoś potrafi śpiewać piękne, pełne, ale ciche dźwięki. Nietrudno zauważyć, że mocno inspiruje się Billie Holiday, ale trzeba przyznać, że robi to naprawdę dobrze.
"There's a flower in my bedroom" zapewne w tym rankingu znalazłoby się wyżej, gdyby nie zupełnie niezrozumiała dla mnie długość tej płyty. Mamy tu aż 17 piosenek, niestety bardzo do siebie podobnych. Chociaż przyjemnie otula dźwiękiem, mniej więcej w połowie zawsze tracę wszelką koncentrację i muzyka zaczyna być jedynie tłem. Szkoda, bo Luisa ma tu materiał na zrobienie świetnej płyty, zabrakło tylko pełnego zrealizowania pomysłu. Mimo to, warto posłuchać płyty do końca, żeby usłyszeć piosenkę nagraną z pianistą znanym m.in. ze współpracy z Marią Joao - Mario Laginhą (The last one).


9. Możdżer/Danielsson/Fresco "Polska"

Po latach przerwy od wspólnych nagrań moje ukochane trio powróciło. Po dwóch genialnych płytach moje oczekiwania wobec tej nowej, były ogromne. I... miałam dylemat, czy w ogóle ją opisywać, czy jednak sobie odpuścić, bo przecież blog powstał po to, by przede wszystkim CHWALIĆ! Jednak po przeczytaniu wielu recenzji pełnych zachwytu, poczułam, że muszę napisać. Uparcie próbowałam znaleźć na tej płycie coś, co mnie zachwyci. Znalazłam jedynie rzeczy, które jakoś się bronią. Są to kompozycje Larsa Danielssona - lekka Africa, czy bardziej kontemplacyjne Spirit, jako jedne z niewielu przypominają to, co dawniej nagrywało trio, są przejrzyste, melodyjne. Długo nie mogłam zrozumieć co jest nie tak z "Polską", czego jej brakuje w stosunku do poprzednich płyt. Doszłam do wniosku, że właśnie tych melodii, rzeczy które pozostają w uszach, chce się do nich wracać. Do tej muzyki nie potrzebuję wracać. Nie czuję już u nich tej dawnej radości z grania. Co zabawne, czuję, że ta płyta jest bardzo dobrze zagrana, każdy dźwięk przemyślany, pięknie nagrany, ale brakuje duszy... Być może kiedyś się do tej płyty przekonam, może potrzebuję zobaczyć koncert, który ożywi ten materiał. Póki co jestem mocno zawiedziona. Miejsce ostatnie w moim rankingu, ale powinnam dodać, że o ile pozostałe 8 płyt jest na poziomie bardzo zbliżonym, o tyle ta... nieco odstaje. Szkoda, bardzo szkoda.


Życzę Wam i sobie, aby 2014 rok, był równie bogaty w różne muzyczne przeżycia zarówno te płytowe, jak i koncertowe. Nowe wpisy na pewno będą się pojawiały, mam nadzieję, że wciąż będziecie chcieli je czytać! Szczęśliwego Nowego Roku :)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Podróż w świat ciemnych emocji [„Tango” Yasmin Levy w NOSPR]

Edyta Bartosiewicz