Edyta Bartosiewicz w Katowicach...kawałek po kawałku...
Myślę, że koncert idolki z dzieciństwa, to dobry pretekst do powrotu do pisania, nie mogłabym takiego wydarzenia pozostawić bez kilku słów komentarza! Nauczyłam się już, że czasem zdrowiej dla odbiorcy jest, jeśli po bardzo emocjonującym koncercie odczekam kilka dni i dopiero spiszę swoje wrażenia, bardziej na chłodno, może odrobinę krócej, bardziej z sensem...
Edyta Bartosiewicz wystąpiła w katowickim Centrum Kultury im. K. Bochenek dokładnie tydzień temu - 24 listopada i przekonała mnie tym razem na tysiąc procent, że WRÓCIŁA nie tylko jako świetna kompozytorka i autorka tekstów, ale także wokalistka.
Zanim napiszę o samej Edycie, myślę, że kilka słów należy się supportowi - Les Ki. Zacznę od tego, że chyba nigdy nie zrozumiem sensu supportów na koncertach, wiem, to pomaga wypromować młodych, mało znanych artystów, ale często kontrast między poziomem głównej gwiazdy, a supportem jest...zbyt rażący. Tu nie było źle. Les Ki niewątpliwie ma potencjał, pisze świetne teksty, a głos bardzo dobrze pomaga mu je interpretować. Cieszy mnie też, że wraz z zespołem tworzy ładne pop-rockowe piosenki, gdzie przede wszystkim liczy się tekst i melodia. Żałuję tylko, że nie pokusili się o nieco większe zróżnicowanie: może ciekawsza partia perkusji, może bardziej zaskakująca harmonia? Cokolwiek, co sprawiłoby, że całość nie brzmiałaby tak banalnie prosto i przewidywalnie. Trzymam za nich kciuki i mam nadzieję, że zaczną poszukiwać, bo warto byłoby "ubrać" te dobre piosenki w jakieś bardziej kolorowe aranże.
Les Ki został jednak zupełnie przyćmiony przez Edytę Bartosiewicz, choć wiem, że chłopaki się starali, po całym koncercie naprawdę wydawało mi się, że niewiele pamiętam z ich występu. Edyta już pierwszymi dźwiękami ustawiła poprzeczkę bardzo wysoko. Otwierające koncert "Love" zabrzmiało mocno, pewnie i... tak jak na płycie "Love" 22 lata temu! Głęboki głos, za którym tak bardzo tęskniłam, którego brakowało mi na "Renovatio" i zeszłorocznym koncercie w Stodole, wypełnił salę, a ja już byłam w siódmym niebie. Muszę przyznać, że wspomniany koncert w Stodole (grudzień 2013), a także późniejsze występy, które słyszałam w radiu i telewizji, czy studyjna wersja wersja piosenki "Nie zabijaj miłości", bardzo mnie niepokoiły. Czułam, że choć są dobre momenty, to głos Edyty wciąż nie ma tej głębi, mocy i tego czegoś za co najbardziej ją pokochałam. Ciężko było mi się z tym pogodzić, a na katowicki koncert też szłam z dużym niepokojem. Dlatego te pierwsze dźwięki "Love" tak bardzo mnie wzruszyły, to było to czego potrzebowałam - zapewnienie, że Edyta jest w formie wcale nie gorszej niż w latach 90. i że występ w Chorzowie, którym tak się zachwycałam, nie był przypadkiem. Jako drugie zabrzmiało "Skłamałam" w ciekawej aranżacji z saksofonem, później przyszła pora na dwie piosenki z "Renovatio" - utwór tytułowy (który mam wrażenie, że nareszcie zabrzmiał dokładnie tak, jak Edyta chciała, żadnych niedociągnięć, nietrafionych, chwiejnych dźwięków - tylko ogromna siła przekazu) i "Italiano". Nie lubię "Italiano" w wersji studyjnej, jedyne co tę piosenkę ratuje, to świetny tekst, więc tym bardziej Edycie i zespołowi należą się brawa, że na koncercie tchnęli w "Italiano" życie, zabrali całą tą tandetną powłokę, a przejmująca chrypka w głosie Edyty sprawiła, że była to dla mnie jedna z bardziej przekonujących piosenek wieczoru! Bardzo lubię takie niespodzianki. "If" znowu przeniosło mnie w niepowtarzalny klimat płyty "Love", a "Nie zabijaj miłości" - jak to zwykle bywa z tą piosenką - nabrało emocji, które w studiu zostały zupełnie spłaszczone. "Blues for you" na ostatnich koncertach jest wyraźnie czymś na kształt "numeru popisowego" Edyty. Słychać, że lubi to śpiewać i że zawsze ma jakieś nowe pomysły na tę piosenkę, a solowa improwizacja Edyty na koniec była czymś absolutnie nie do opisania - żadnych ograniczeń w głosie, zabawa barwą, chrypką, wibracją... chyba najlepszym dowodem na jakość tego występu był fakt, że kilka osób zdecydowało się na spontaniczną owację na stojąco, naprawdę trudno było sobie odmówić. Cieszę się, że Edyta na wszystkich koncertach znajduje kilka minut na "Ryszarda" - to chyba moja ulubiona piosenka z płyty "Renovatio" i choć jest napisana w wysokim rejestrze, z każdym koncertem brzmi coraz lepiej i pewniej. Po niej zabrzmiało doskonałe "Have to carry on" w jeszcze bardziej bluesowej aranżacji niż kiedyś, a ja ponownie utwierdziłam się w przekonaniu, że dziś piosenki z "Love" w wykonaniu Edyty brzmią fantastycznie. Dalsza część koncertu przyniosła dwie spore niespodzianki. Nowy klimat wprowadziło "You cannot reach me". Świetny kawałek, który znalazł się na płycie "More...", w Katowicach został ozdobiony jazzującymi klawiszami, rytmiczną sekcją dętą i jeśli Edyta na swoich następnych płytach pójdzie w tym kierunku, będę bardzo szczęśliwa! Ciekawe, że zdecydowała się też zupełnie przearanżować "Jenny" - bardziej rockowo, z rozbrzmiewającą sekcją dętą i rewelacyjną, szaloną solówką saksofonu. Po tych dwóch pełnych rozmachu kawałkach, Edyta zaśpiewała "The night... it embraces me". To także jedna z piosenek, która znalazła się na płycie "More..." i choć wersja studyjna nagrana w 1997 r. jest perfekcyjna, na koncercie też bardzo dobrze się obroniła, ale nic dziwnego - dobre kompozycje zawsze się obronią. Kolejną piosenka z "Love", którą Edyta wybrała na tę trasę, było "Emmilou", ale przyćmiło je "Upaść by wstać" - jedna z tych piosenek, która zawsze brzmiała na koncertach niepewnie i mozolnie, w Katowicach nic z tego trudu nie zostało i choć nie do końca przekonuje mnie ten rockowy aranż, który zaproponowała Edyta, doceniam siłę jaką "Upaść by wstać" zyskało. Kolejną piosenką z "Renovatio", za którą średnio przepadam jest "Orkiestra tamtych dni" i tu znów na koncercie czekało mnie duże zaskoczenie. Edyta zaśpiewała to z taką lekkością i przekorą, tak swobodnie operując głosem, że dałam się wciągnąć w jej opowieść o dzieciństwie... żartobliwy nastrój dało się też odczuć w piosence "Miłość jak ogień", ale najlepszy moment wieczoru dopiero się zbliżał. Edyta, wybłagana przez fanów kilka dni wcześniej, zdecydowała się wykonywać na koncertach "Clouds...they block my way" - tylko w duecie z Romualdem Kunikowskim na klawiszach. Stworzyli absolutnie magiczną wersję tej pięknej piosenki. Edyta swoim głosem i emocjami trafiała prosto w serce, czułam, że śpiewa całą sobą, wsłuchiwałam się w niuanse jej niepowtarzalnej barwy głosu, a łzy same napływały do oczu. Może trochę szkoda, że "Clouds..." nie zabrzmiało na koniec, bo po tym wykonaniu "Opowieść" wypadła odrobinę blado. Edyta bisowała 3 razy, znalazło się więc miejsce dla "Rozbitków", jak zawsze przejmującego "Ostatniego" i... szałowego, jak nigdy "Szału"! Jednak moje serce pozostało z "Clouds...", bo to właśnie w tej piosence usłyszałam taką Edytę, o jakiej marzyłam pisząc wieeele lat temu w pamiętniku, że chciałabym pójść na jej koncert.
Ten koncert, to była przede wszystkim Edyta, choć zespół także wypadł świetnie. Szczególnie zachwyciła mnie sekcja dęta (saksofon, trąbka, puzon), nie był to pierwszy raz, kiedy Edyta zdecydowała się tak poszerzyć zespół, ale pierwszy raz nie było wrażenia, że instrumenty dętę są jakby "doklejone" do brzmienia zespołu. Stworzyli świetną całość i dali obraz tego, jak muzyka Edyty może wyglądać na następnych płytach. Aranżacje tym razem nie były bardzo zaskakujące, ale bardziej cenne wydaje mi się to, że wszystko zabrzmiało w sposób naturalny, przemyślany, czułam, że ta trasa koncertowa została przez Edytę i zespół dopięta na ostatni guzik. Brawa za pełen profesjonalizm. Te brawa niestety (czemu przy prawie każdym koncercie muszę na to narzekać!) nie należą się panom odpowiadającym za nagłośnienie. Poszczególne instrumenty i głos Edyty brzmiały dobrze, balans został zachowany, ale czy naprawdę nie można było ciut ciszej? Siedziałam w 16 rzędzie i nie zazdroszczę tym, którzy siedzieli bliżej.
Drobne nieudane elementy zawsze muszą być, ale nawet one nie były w stanie przyćmić niezwykłej atmosfery tego wieczoru. Energia płynąca ze sceny prowokowała publiczność do szczerych, żywiołowych reakcji. Podczas bisów wszyscy już stali, nawet spokojny "Ostatni" nie sprawił, że słuchacze usiedli, a ja miałam przed sobą kilkanaście bujających się, śpiewających rzędów ludzi, nieraz przytulonych par... lubię być częścią czegoś takiego na koncertach Edyty, właściwie tylko na jej koncertach, bo przecież nie lubię tłumów, ale ona, jak nikt inny, jest w stanie stworzyć na dużym koncercie intymny klimat.
Edyto, dziękuję za piękne dźwięki, za przemiłą rozmowę po koncercie i do następnego razu! :)
Więcej na blogu o Edycie Bartosiewicz: http://prawdziwa-muzyka.blogspot.com/2013/10/edyta-bartosiewicz.html
Edyta Bartosiewicz wystąpiła w katowickim Centrum Kultury im. K. Bochenek dokładnie tydzień temu - 24 listopada i przekonała mnie tym razem na tysiąc procent, że WRÓCIŁA nie tylko jako świetna kompozytorka i autorka tekstów, ale także wokalistka.
Zanim napiszę o samej Edycie, myślę, że kilka słów należy się supportowi - Les Ki. Zacznę od tego, że chyba nigdy nie zrozumiem sensu supportów na koncertach, wiem, to pomaga wypromować młodych, mało znanych artystów, ale często kontrast między poziomem głównej gwiazdy, a supportem jest...zbyt rażący. Tu nie było źle. Les Ki niewątpliwie ma potencjał, pisze świetne teksty, a głos bardzo dobrze pomaga mu je interpretować. Cieszy mnie też, że wraz z zespołem tworzy ładne pop-rockowe piosenki, gdzie przede wszystkim liczy się tekst i melodia. Żałuję tylko, że nie pokusili się o nieco większe zróżnicowanie: może ciekawsza partia perkusji, może bardziej zaskakująca harmonia? Cokolwiek, co sprawiłoby, że całość nie brzmiałaby tak banalnie prosto i przewidywalnie. Trzymam za nich kciuki i mam nadzieję, że zaczną poszukiwać, bo warto byłoby "ubrać" te dobre piosenki w jakieś bardziej kolorowe aranże.
Les Ki został jednak zupełnie przyćmiony przez Edytę Bartosiewicz, choć wiem, że chłopaki się starali, po całym koncercie naprawdę wydawało mi się, że niewiele pamiętam z ich występu. Edyta już pierwszymi dźwiękami ustawiła poprzeczkę bardzo wysoko. Otwierające koncert "Love" zabrzmiało mocno, pewnie i... tak jak na płycie "Love" 22 lata temu! Głęboki głos, za którym tak bardzo tęskniłam, którego brakowało mi na "Renovatio" i zeszłorocznym koncercie w Stodole, wypełnił salę, a ja już byłam w siódmym niebie. Muszę przyznać, że wspomniany koncert w Stodole (grudzień 2013), a także późniejsze występy, które słyszałam w radiu i telewizji, czy studyjna wersja wersja piosenki "Nie zabijaj miłości", bardzo mnie niepokoiły. Czułam, że choć są dobre momenty, to głos Edyty wciąż nie ma tej głębi, mocy i tego czegoś za co najbardziej ją pokochałam. Ciężko było mi się z tym pogodzić, a na katowicki koncert też szłam z dużym niepokojem. Dlatego te pierwsze dźwięki "Love" tak bardzo mnie wzruszyły, to było to czego potrzebowałam - zapewnienie, że Edyta jest w formie wcale nie gorszej niż w latach 90. i że występ w Chorzowie, którym tak się zachwycałam, nie był przypadkiem. Jako drugie zabrzmiało "Skłamałam" w ciekawej aranżacji z saksofonem, później przyszła pora na dwie piosenki z "Renovatio" - utwór tytułowy (który mam wrażenie, że nareszcie zabrzmiał dokładnie tak, jak Edyta chciała, żadnych niedociągnięć, nietrafionych, chwiejnych dźwięków - tylko ogromna siła przekazu) i "Italiano". Nie lubię "Italiano" w wersji studyjnej, jedyne co tę piosenkę ratuje, to świetny tekst, więc tym bardziej Edycie i zespołowi należą się brawa, że na koncercie tchnęli w "Italiano" życie, zabrali całą tą tandetną powłokę, a przejmująca chrypka w głosie Edyty sprawiła, że była to dla mnie jedna z bardziej przekonujących piosenek wieczoru! Bardzo lubię takie niespodzianki. "If" znowu przeniosło mnie w niepowtarzalny klimat płyty "Love", a "Nie zabijaj miłości" - jak to zwykle bywa z tą piosenką - nabrało emocji, które w studiu zostały zupełnie spłaszczone. "Blues for you" na ostatnich koncertach jest wyraźnie czymś na kształt "numeru popisowego" Edyty. Słychać, że lubi to śpiewać i że zawsze ma jakieś nowe pomysły na tę piosenkę, a solowa improwizacja Edyty na koniec była czymś absolutnie nie do opisania - żadnych ograniczeń w głosie, zabawa barwą, chrypką, wibracją... chyba najlepszym dowodem na jakość tego występu był fakt, że kilka osób zdecydowało się na spontaniczną owację na stojąco, naprawdę trudno było sobie odmówić. Cieszę się, że Edyta na wszystkich koncertach znajduje kilka minut na "Ryszarda" - to chyba moja ulubiona piosenka z płyty "Renovatio" i choć jest napisana w wysokim rejestrze, z każdym koncertem brzmi coraz lepiej i pewniej. Po niej zabrzmiało doskonałe "Have to carry on" w jeszcze bardziej bluesowej aranżacji niż kiedyś, a ja ponownie utwierdziłam się w przekonaniu, że dziś piosenki z "Love" w wykonaniu Edyty brzmią fantastycznie. Dalsza część koncertu przyniosła dwie spore niespodzianki. Nowy klimat wprowadziło "You cannot reach me". Świetny kawałek, który znalazł się na płycie "More...", w Katowicach został ozdobiony jazzującymi klawiszami, rytmiczną sekcją dętą i jeśli Edyta na swoich następnych płytach pójdzie w tym kierunku, będę bardzo szczęśliwa! Ciekawe, że zdecydowała się też zupełnie przearanżować "Jenny" - bardziej rockowo, z rozbrzmiewającą sekcją dętą i rewelacyjną, szaloną solówką saksofonu. Po tych dwóch pełnych rozmachu kawałkach, Edyta zaśpiewała "The night... it embraces me". To także jedna z piosenek, która znalazła się na płycie "More..." i choć wersja studyjna nagrana w 1997 r. jest perfekcyjna, na koncercie też bardzo dobrze się obroniła, ale nic dziwnego - dobre kompozycje zawsze się obronią. Kolejną piosenka z "Love", którą Edyta wybrała na tę trasę, było "Emmilou", ale przyćmiło je "Upaść by wstać" - jedna z tych piosenek, która zawsze brzmiała na koncertach niepewnie i mozolnie, w Katowicach nic z tego trudu nie zostało i choć nie do końca przekonuje mnie ten rockowy aranż, który zaproponowała Edyta, doceniam siłę jaką "Upaść by wstać" zyskało. Kolejną piosenką z "Renovatio", za którą średnio przepadam jest "Orkiestra tamtych dni" i tu znów na koncercie czekało mnie duże zaskoczenie. Edyta zaśpiewała to z taką lekkością i przekorą, tak swobodnie operując głosem, że dałam się wciągnąć w jej opowieść o dzieciństwie... żartobliwy nastrój dało się też odczuć w piosence "Miłość jak ogień", ale najlepszy moment wieczoru dopiero się zbliżał. Edyta, wybłagana przez fanów kilka dni wcześniej, zdecydowała się wykonywać na koncertach "Clouds...they block my way" - tylko w duecie z Romualdem Kunikowskim na klawiszach. Stworzyli absolutnie magiczną wersję tej pięknej piosenki. Edyta swoim głosem i emocjami trafiała prosto w serce, czułam, że śpiewa całą sobą, wsłuchiwałam się w niuanse jej niepowtarzalnej barwy głosu, a łzy same napływały do oczu. Może trochę szkoda, że "Clouds..." nie zabrzmiało na koniec, bo po tym wykonaniu "Opowieść" wypadła odrobinę blado. Edyta bisowała 3 razy, znalazło się więc miejsce dla "Rozbitków", jak zawsze przejmującego "Ostatniego" i... szałowego, jak nigdy "Szału"! Jednak moje serce pozostało z "Clouds...", bo to właśnie w tej piosence usłyszałam taką Edytę, o jakiej marzyłam pisząc wieeele lat temu w pamiętniku, że chciałabym pójść na jej koncert.
Ten koncert, to była przede wszystkim Edyta, choć zespół także wypadł świetnie. Szczególnie zachwyciła mnie sekcja dęta (saksofon, trąbka, puzon), nie był to pierwszy raz, kiedy Edyta zdecydowała się tak poszerzyć zespół, ale pierwszy raz nie było wrażenia, że instrumenty dętę są jakby "doklejone" do brzmienia zespołu. Stworzyli świetną całość i dali obraz tego, jak muzyka Edyty może wyglądać na następnych płytach. Aranżacje tym razem nie były bardzo zaskakujące, ale bardziej cenne wydaje mi się to, że wszystko zabrzmiało w sposób naturalny, przemyślany, czułam, że ta trasa koncertowa została przez Edytę i zespół dopięta na ostatni guzik. Brawa za pełen profesjonalizm. Te brawa niestety (czemu przy prawie każdym koncercie muszę na to narzekać!) nie należą się panom odpowiadającym za nagłośnienie. Poszczególne instrumenty i głos Edyty brzmiały dobrze, balans został zachowany, ale czy naprawdę nie można było ciut ciszej? Siedziałam w 16 rzędzie i nie zazdroszczę tym, którzy siedzieli bliżej.
Drobne nieudane elementy zawsze muszą być, ale nawet one nie były w stanie przyćmić niezwykłej atmosfery tego wieczoru. Energia płynąca ze sceny prowokowała publiczność do szczerych, żywiołowych reakcji. Podczas bisów wszyscy już stali, nawet spokojny "Ostatni" nie sprawił, że słuchacze usiedli, a ja miałam przed sobą kilkanaście bujających się, śpiewających rzędów ludzi, nieraz przytulonych par... lubię być częścią czegoś takiego na koncertach Edyty, właściwie tylko na jej koncertach, bo przecież nie lubię tłumów, ale ona, jak nikt inny, jest w stanie stworzyć na dużym koncercie intymny klimat.
Edyto, dziękuję za piękne dźwięki, za przemiłą rozmowę po koncercie i do następnego razu! :)
Więcej na blogu o Edycie Bartosiewicz: http://prawdziwa-muzyka.blogspot.com/2013/10/edyta-bartosiewicz.html
Komentarze
Prześlij komentarz