Muzyka mojego dzieciństwa
Nigdy nie chciałam pisać bloga o sobie, prowadzić internetowego pamiętnika. Nawet w swoich emocjonalnych opowieściach o muzyce wyznaczałam pewne… granice prywatności. W tym roku, w październiku, minęło 5 lat mojego pisania bloga. Pomyślałam, że może to dobry moment, żebyście poznali mnie trochę lepiej. Z tej okazji zaplanowałam szczególne wpisy, pierwszy z nich już dziś. Chciałabym opowiedzieć Wam o muzyce, która towarzyszyła pierwszym latom mojego życia i co ważne, w większości została ze mną także potem, do dziś ją cenię.
Pierwsze dźwięki, które miały na mnie wpływ, to… muzyka klasyczna. Moja mama, będąc ze mną w ciąży, słuchała sporo Mozarta, zwłaszcza Eine kleine Nachtmusik, podobno był to utwór przy którym najlepiej się uspokajałam. Z punktu widzenia znawców muzyki Mozarta, nie jest to na pewno ani trochę zaskakujące – jedna z teorii mówi o tym, że w utworach tego wielkiego klasyka słychać bicie jego serca. Wyczuwalny stały, pulsujący rytm w muzyce Mozarta sprawia, że jest ona polecana wszystkim szukającym ukojenia. Jak widać, dziecko w brzuchu matki także poddawało się tej niezwykłej naturalności, jaką kryje muzyka Mozarta. Warto zaznaczyć, że jest to utwór, do którego dziś niespecjalnie lubię wracać. Nie sądzę jednak, że zniechęciłam się do niego w okresie prenatalnym, raczej zawdzięczam to szkole muzycznej, bo przecież Eine Kleine Nachtmusik jest tam na każdym etapie nauki…
Klasyka pozostała ze mną także po urodzeniu, chociaż w nieoczywistej wersji. Jedną z pierwszych płyt, którą pamiętam z dzieciństwa była „Novi sing Chopin” zespołu Novi Singers. Mogę chyba wręcz powiedzieć, że ta płyta, to brzmienie mojego dzieciństwa, znałam doskonale melodie wszystkich utworów, a po latach okazało się, że pamiętam nawet współbrzmienia i barwy głosów wokalistów. Gorzej, że te chopinowskie melodie, zawarte na płycie, połączyły się dla mnie na zawsze z głosem ludzkim i do dziś, kiedy słyszę je grane na fortepianie, wydają mi się nienaturalne! Novi Singers nagrali prawdopodobnie jedyną płytę z nowymi aranżacjami utworów Chopina, która naprawdę mnie przekonała. Może dlatego, że nie starali się ich udziwniać, wybrali takie fragmenty, które bez większych zmian uda się przełożyć z fortepianu na kwartet wokalny i stworzyli dzieło, moim zdaniem, epokowe. A tak ono brzmi we fragmentach: Preludium e-moll op. 28 nr 4 i Walc Des-dur op. 64 nr 1
W tym samym czasie, w którym zachwycałam się zespołem Novi Singers i melodiami Chopina (mówienie o "utworach" Chopina byłoby tu nieprecyzyjne, bo jeszcze wtedy właściwie nie miałam o nich pojęcia) w dziecinny sposób tańcowałam do muzyki… The Shadows. Rodzice mieli ich składankę – jak się niedawno okazało, wydaną dokładnie w roku mojego urodzenia – i bardzo często ją włączali, a małej mnie, ta prosta gitarowa muzyka bardzo odpowiadała. Szkoda, że nie mam żadnych nagrań siebie z tamtych czasów, ale mniej więcej pamiętam jak ten taniec wyglądał - nieskoordynowane kiwanie się. No cóż, w wieku kilku lat trudno jest osiągnąć coś ponad to, ale i tak u wielu osób fakt, że tak małe dziecko „podryguje” do takiej muzyki, wzbudzał spore zdziwienie. Fragmenty, które bardzo lubiłam, jak byłam mała: Atlantis i Foot tapper.
Skoro wspomniałam już o zdziwieniu, jakie wzbudzała słuchana przeze mnie w dzieciństwie muzyka, może warto zatrzymać się przy tym temacie i odrobinę go rozwinąć. Dziś ze śmiechem mówię, że zawsze czułam się trochę „wyobcowana muzycznie". Poznawane koleżanki słuchały Majki Jeżowskiej, ja zupełnie nie mogłam zrozumieć co one w niej widzą. Moda na Spice Girls też niezbyt mnie dotknęła. Wyprosiłam rodziców o ich kasetę, ale po miesiącu wakacji zupełnie mi się znudziła, dzisiaj nic z niej nie pamiętam i prawdopodobnie nigdy później jej nie posłuchałam. Domyślam się, że miałam ją tylko po to, by mieć o czym rozmawiać z koleżankami... Podobnie było w następnych latach, z modnych zespołów (w czasach początku mojej podstawówki) na dłużej została ze mną tylko Golec uOrkiestra, ale czy oni rzeczywiście byli aż tak modni, a przede wszystkim, czy byli słuchani przez 8 latków? Nie sądzę, ale – mimo że dziś do ich płyt także nie wracam – niewykluczone, że właśnie ta muzyka sprawiła, że wiele lat później zainteresowałam się folkiem (prawdziwym folkiem!). Swoją „muzyczną alienację” odczułam chyba najmocniej, kiedy mój gust muzyczny już dość konkretnie się ukształtował: pamiętam jak na szkolną dyskotekę (mogłam mieć 11-12 lat) przyniosłam płytę „Matt’s mood” Matt Bianco, która po kilku minutach słuchania została odrzucona przez moich rówieśników, bo „to przecież muzyka dla dorosłych” ;) Podobnie było, kiedy zamiast ćwiczyć na wf-ie zaszywałam się w szatni z discmanem i słuchałam „Piano” Możdżera, koleżanka kiedyś wyrwała mi słuchawkę, posłuchała chwilę i z uznaniem/przerażeniem/zdziwieniem stwierdziła: „O, klasyka!”.
Dziś jednak nie czas na płyty, które zagościły na moich półkach, kiedy byłam nastolatką i mój gust muzyczny przyjął już całkiem konkretne kształty, cofnijmy się raczej do ery dziecięcego tańca, walkmanów i lalek Baby Born. Jako dziecko bardzo dużo śpiewałam, właściwie śpiewałam cały czas. Nie bez powodu, od kiedy tylko pamiętam dużo kołysanek i innych piosenek śpiewała mi Mama. Wiele tych melodii pamiętam (gorzej z tekstami), wszystkie były piękne, ciekawe i wcale nie łatwe. Często też śpiewałyśmy razem, a raczej wydawałyśmy dźwięki, bo to była zupełna improwizacja, w dodatku dwugłosowa! Zapewne dzięki tym zabawom dziś jestem tak bardzo wyczulona na melodię, głosy ludzkie, ich barwy, współbrzmienia… Wiele piosenek tworzyłam także sama. Był krótki czas, kiedy miałam mikrofon i niektóre z nich nagrywałam, ale nigdy ja, ani moje misie i lalki nie byliśmy zadowoleni z efektu. Najlepiej wychodziły te nienagrane, z wymyślaną na bieżąco melodią i tekstem, z wątpliwym wyczuciem jakiejkolwiek tonacji i sensu, ale przecież najważniejsza w tym wszystkim była zabawa! Nigdy nie chciałam uczyć się piosenek, nie rozumiałam po co mam powtarzać po kimś jakąś melodię, skoro mogę wymyślić własną – kto by pomyślał, że byłam taka twórcza, co się z tym stało? Moje twórcze poszukiwania wkroczyły na znacznie wyższy poziom, kiedy odkryłam jedną z kaset mojego Taty – „Aion” Dead Can Dance. Miałam wtedy jakieś 8 lat. To było objawienie! Lisa Gerrard śpiewająca w swoim języku, to był właśnie ktoś, kogo szukałam; muzyka bez granic. W tamtym czasie swoje własne śpiewanie wzbogaciłam o akompaniament perkusyjny: stukanie pędzlami o metalowe pudełka po zabawkach. Dead Can Dance mnie zafascynowało, ciągle rysowałam ich koncerty i nie mogłam się oderwać od słuchania „Aiona”. Możliwe, że właśnie ta płyta sprawiła, że w kolejnych latach muzyka dawna i wszelkie brzmienia folkowe nie były dla mnie obce, kojarzyły się z czymś miłym, znanym z dzieciństwa. Z płyty "Aion" zawsze uwielbiałam: Song of the Sibyl, a kiedy wróciłam do tej muzyki po przerwie, ciepło w sercu wywołały też utwory: The arrival and the reunion i Saltarello. Umiejętności wokalne Brendana Perry doceniłam dopiero w tym "dorosłym" odkrywaniu DCD.
Jedną z najbardziej zaskakujących płyt, jaką zachwycałam się w dzieciństwie, była „Dziewczyna Szamana” Justyny Steczkowskiej – jakim cudem kilkuletnie dziecko rozumiało taką muzykę? Może tak naprawdę wcale jej nie rozumiałam i dlatego tak mnie do niej ciągnęło, a to nie było gładkie, miłe brzmienie. Dzisiaj wiem, że niestety była to jedyna dobra płyta Justyny Steczkowskiej, pozostaje pytanie na ile zawdzięczamy to Steczkowskiej, a na ile Grzegorzowi Ciechowskiemu, który płytę wyprodukował, napisał większość tekstów i stworzył nieco psychodeliczny klimat… Dobrze wrócić do takich piosenek, jak Tatuuj mnie, Niekochani, czy Grawitacja. Wiele z brzmienia tej płyty odnajduję w muzyce, której słucham współcześnie, więc z pewnością "Dziewczyna szamana" miała na mnie spory wpływ.
Oprócz płyt, które świadomie wybierałam do słuchania, były też takie, których po prostu słuchali Rodzice. Wszystkie wpłynęły na kształtowanie się mojego gustu muzycznego. Dzisiaj ja przynoszę Rodzicom płyty i mówię: „posłuchajcie, jakie piękne”, wtedy to oni puszczali różne rzeczy i przekonywali mnie, że tak brzmi dobra muzyka. Od urodzenia towarzyszyły mi głosy Elli Fitzgerald, Franka Sinatry i Nat King Cole’a, szczególnie dużo słuchaliśmy ich chyba w Święta Bożego Narodzenia, nie wiem czemu, ale dzisiaj nie wyobrażam sobie świąt bez tych wokalistów… i bez mandarynek! ;) Od wczesnego dzieciństwa towarzyszył mi też język, którym wiele lat później tak się zafascynowałam – portugalski, choć w dzieciństwie brzmiał mi w wersji brazylijskiej. Jedną z płyt, które bardzo lubiłam, było "Brasiliando" Toquinho, dołączone do gazetki o muzyce latynoamerykańskiej. Była to rzecz bardzo kiepsko wydana, ale liczyła się muzyka, pierwsze moje zetknięcie z bossa novą, z szelestem języka portugalskiego i z tym ile słońca może być w muzyce! Wystarczy kilka dźwięków Aquareli, żeby wywołać uśmiech na mojej twarzy, ale Tonga de Mironga, czy Aquarela do Brasil także przywołują piękne wspomnienia.
Czas szkolny przyniósł znajomość nowych utworów z nurty muzyki klasycznej, ale mnie nadal ciągnęło do wykonań nieoczywistych – pamiętam, że sporo słuchałam płyty "Hush" McFerrina i Yo-Yo My. Podobnie tak przy zespole Novi Singers, to było odkrywanie możliwości głosu ludzkiego. Niewiarygodne wydawało mi się, że McFerrin głosem potrafi naśladować różne instrumenty, że nie ma dla niego dźwięków nie do zaśpiewania. Nigdy nie zapomnę, jak zaśmiewałam się przy ich wykonaniu popularnego (zwłaszcza w pierwszych latach nauki gry na jakimkolwiek instrumencie) Musette Jana Sebastiana Bacha.
Ważnym elementem, który wpłynął na moje postrzeganie muzyki były także filmy, które oglądałam w dzieciństwie. To był dobry czas, kiedy w filmach rysunkowych pojawiały się postaci wyraźnie dobre i złe, wszystko było uroczo czarno-białe w przekazie, królewna trafiała na idealnego królewicza itp., ale przede wszystkim każdy film ozdobiony był pięknymi piosenkami! W ogóle muzyka była istotna, miała małego widza nauczyć obcowania z pięknem. Nie byłam dzieckiem, które całe dzieciństwo spędziło przed telewizorem, ale też nie pamiętam, żebym była jakoś szczególnie od niego odciągana, obejrzałam dużo cudownych bajek, często pokazujących lukrowany świat i nie wpłynęło to źle na moje późniejsze życie, póki co! Najwcześniejszą bajką, z którą miałam do czynienia był zapewne Król Lew. Znałam ten film na pamięć i ciągle bawiłam się w odgrywanie scen z niego. Mimo że wiele było przesłodzonych piosenek w polskiej wersji, to i tak można znaleźć piękne fragmenty, chociażby ten z początku filmu - Krąg życia, czy kultowe Hakuna matata. Bajką, którą bardzo lubiłam, był też Dzwonnik z Notre Dame, bez wątpienia wtedy w dubbingach pojawiali się świetni śpiewający aktorzy: Z dna piekieł i Niezwykły gość.
Pierwsze dźwięki, które miały na mnie wpływ, to… muzyka klasyczna. Moja mama, będąc ze mną w ciąży, słuchała sporo Mozarta, zwłaszcza Eine kleine Nachtmusik, podobno był to utwór przy którym najlepiej się uspokajałam. Z punktu widzenia znawców muzyki Mozarta, nie jest to na pewno ani trochę zaskakujące – jedna z teorii mówi o tym, że w utworach tego wielkiego klasyka słychać bicie jego serca. Wyczuwalny stały, pulsujący rytm w muzyce Mozarta sprawia, że jest ona polecana wszystkim szukającym ukojenia. Jak widać, dziecko w brzuchu matki także poddawało się tej niezwykłej naturalności, jaką kryje muzyka Mozarta. Warto zaznaczyć, że jest to utwór, do którego dziś niespecjalnie lubię wracać. Nie sądzę jednak, że zniechęciłam się do niego w okresie prenatalnym, raczej zawdzięczam to szkole muzycznej, bo przecież Eine Kleine Nachtmusik jest tam na każdym etapie nauki…
Klasyka pozostała ze mną także po urodzeniu, chociaż w nieoczywistej wersji. Jedną z pierwszych płyt, którą pamiętam z dzieciństwa była „Novi sing Chopin” zespołu Novi Singers. Mogę chyba wręcz powiedzieć, że ta płyta, to brzmienie mojego dzieciństwa, znałam doskonale melodie wszystkich utworów, a po latach okazało się, że pamiętam nawet współbrzmienia i barwy głosów wokalistów. Gorzej, że te chopinowskie melodie, zawarte na płycie, połączyły się dla mnie na zawsze z głosem ludzkim i do dziś, kiedy słyszę je grane na fortepianie, wydają mi się nienaturalne! Novi Singers nagrali prawdopodobnie jedyną płytę z nowymi aranżacjami utworów Chopina, która naprawdę mnie przekonała. Może dlatego, że nie starali się ich udziwniać, wybrali takie fragmenty, które bez większych zmian uda się przełożyć z fortepianu na kwartet wokalny i stworzyli dzieło, moim zdaniem, epokowe. A tak ono brzmi we fragmentach: Preludium e-moll op. 28 nr 4 i Walc Des-dur op. 64 nr 1
W tym samym czasie, w którym zachwycałam się zespołem Novi Singers i melodiami Chopina (mówienie o "utworach" Chopina byłoby tu nieprecyzyjne, bo jeszcze wtedy właściwie nie miałam o nich pojęcia) w dziecinny sposób tańcowałam do muzyki… The Shadows. Rodzice mieli ich składankę – jak się niedawno okazało, wydaną dokładnie w roku mojego urodzenia – i bardzo często ją włączali, a małej mnie, ta prosta gitarowa muzyka bardzo odpowiadała. Szkoda, że nie mam żadnych nagrań siebie z tamtych czasów, ale mniej więcej pamiętam jak ten taniec wyglądał - nieskoordynowane kiwanie się. No cóż, w wieku kilku lat trudno jest osiągnąć coś ponad to, ale i tak u wielu osób fakt, że tak małe dziecko „podryguje” do takiej muzyki, wzbudzał spore zdziwienie. Fragmenty, które bardzo lubiłam, jak byłam mała: Atlantis i Foot tapper.
Skoro wspomniałam już o zdziwieniu, jakie wzbudzała słuchana przeze mnie w dzieciństwie muzyka, może warto zatrzymać się przy tym temacie i odrobinę go rozwinąć. Dziś ze śmiechem mówię, że zawsze czułam się trochę „wyobcowana muzycznie". Poznawane koleżanki słuchały Majki Jeżowskiej, ja zupełnie nie mogłam zrozumieć co one w niej widzą. Moda na Spice Girls też niezbyt mnie dotknęła. Wyprosiłam rodziców o ich kasetę, ale po miesiącu wakacji zupełnie mi się znudziła, dzisiaj nic z niej nie pamiętam i prawdopodobnie nigdy później jej nie posłuchałam. Domyślam się, że miałam ją tylko po to, by mieć o czym rozmawiać z koleżankami... Podobnie było w następnych latach, z modnych zespołów (w czasach początku mojej podstawówki) na dłużej została ze mną tylko Golec uOrkiestra, ale czy oni rzeczywiście byli aż tak modni, a przede wszystkim, czy byli słuchani przez 8 latków? Nie sądzę, ale – mimo że dziś do ich płyt także nie wracam – niewykluczone, że właśnie ta muzyka sprawiła, że wiele lat później zainteresowałam się folkiem (prawdziwym folkiem!). Swoją „muzyczną alienację” odczułam chyba najmocniej, kiedy mój gust muzyczny już dość konkretnie się ukształtował: pamiętam jak na szkolną dyskotekę (mogłam mieć 11-12 lat) przyniosłam płytę „Matt’s mood” Matt Bianco, która po kilku minutach słuchania została odrzucona przez moich rówieśników, bo „to przecież muzyka dla dorosłych” ;) Podobnie było, kiedy zamiast ćwiczyć na wf-ie zaszywałam się w szatni z discmanem i słuchałam „Piano” Możdżera, koleżanka kiedyś wyrwała mi słuchawkę, posłuchała chwilę i z uznaniem/przerażeniem/zdziwieniem stwierdziła: „O, klasyka!”.
Dziś jednak nie czas na płyty, które zagościły na moich półkach, kiedy byłam nastolatką i mój gust muzyczny przyjął już całkiem konkretne kształty, cofnijmy się raczej do ery dziecięcego tańca, walkmanów i lalek Baby Born. Jako dziecko bardzo dużo śpiewałam, właściwie śpiewałam cały czas. Nie bez powodu, od kiedy tylko pamiętam dużo kołysanek i innych piosenek śpiewała mi Mama. Wiele tych melodii pamiętam (gorzej z tekstami), wszystkie były piękne, ciekawe i wcale nie łatwe. Często też śpiewałyśmy razem, a raczej wydawałyśmy dźwięki, bo to była zupełna improwizacja, w dodatku dwugłosowa! Zapewne dzięki tym zabawom dziś jestem tak bardzo wyczulona na melodię, głosy ludzkie, ich barwy, współbrzmienia… Wiele piosenek tworzyłam także sama. Był krótki czas, kiedy miałam mikrofon i niektóre z nich nagrywałam, ale nigdy ja, ani moje misie i lalki nie byliśmy zadowoleni z efektu. Najlepiej wychodziły te nienagrane, z wymyślaną na bieżąco melodią i tekstem, z wątpliwym wyczuciem jakiejkolwiek tonacji i sensu, ale przecież najważniejsza w tym wszystkim była zabawa! Nigdy nie chciałam uczyć się piosenek, nie rozumiałam po co mam powtarzać po kimś jakąś melodię, skoro mogę wymyślić własną – kto by pomyślał, że byłam taka twórcza, co się z tym stało? Moje twórcze poszukiwania wkroczyły na znacznie wyższy poziom, kiedy odkryłam jedną z kaset mojego Taty – „Aion” Dead Can Dance. Miałam wtedy jakieś 8 lat. To było objawienie! Lisa Gerrard śpiewająca w swoim języku, to był właśnie ktoś, kogo szukałam; muzyka bez granic. W tamtym czasie swoje własne śpiewanie wzbogaciłam o akompaniament perkusyjny: stukanie pędzlami o metalowe pudełka po zabawkach. Dead Can Dance mnie zafascynowało, ciągle rysowałam ich koncerty i nie mogłam się oderwać od słuchania „Aiona”. Możliwe, że właśnie ta płyta sprawiła, że w kolejnych latach muzyka dawna i wszelkie brzmienia folkowe nie były dla mnie obce, kojarzyły się z czymś miłym, znanym z dzieciństwa. Z płyty "Aion" zawsze uwielbiałam: Song of the Sibyl, a kiedy wróciłam do tej muzyki po przerwie, ciepło w sercu wywołały też utwory: The arrival and the reunion i Saltarello. Umiejętności wokalne Brendana Perry doceniłam dopiero w tym "dorosłym" odkrywaniu DCD.
Jedną z najbardziej zaskakujących płyt, jaką zachwycałam się w dzieciństwie, była „Dziewczyna Szamana” Justyny Steczkowskiej – jakim cudem kilkuletnie dziecko rozumiało taką muzykę? Może tak naprawdę wcale jej nie rozumiałam i dlatego tak mnie do niej ciągnęło, a to nie było gładkie, miłe brzmienie. Dzisiaj wiem, że niestety była to jedyna dobra płyta Justyny Steczkowskiej, pozostaje pytanie na ile zawdzięczamy to Steczkowskiej, a na ile Grzegorzowi Ciechowskiemu, który płytę wyprodukował, napisał większość tekstów i stworzył nieco psychodeliczny klimat… Dobrze wrócić do takich piosenek, jak Tatuuj mnie, Niekochani, czy Grawitacja. Wiele z brzmienia tej płyty odnajduję w muzyce, której słucham współcześnie, więc z pewnością "Dziewczyna szamana" miała na mnie spory wpływ.
Oprócz płyt, które świadomie wybierałam do słuchania, były też takie, których po prostu słuchali Rodzice. Wszystkie wpłynęły na kształtowanie się mojego gustu muzycznego. Dzisiaj ja przynoszę Rodzicom płyty i mówię: „posłuchajcie, jakie piękne”, wtedy to oni puszczali różne rzeczy i przekonywali mnie, że tak brzmi dobra muzyka. Od urodzenia towarzyszyły mi głosy Elli Fitzgerald, Franka Sinatry i Nat King Cole’a, szczególnie dużo słuchaliśmy ich chyba w Święta Bożego Narodzenia, nie wiem czemu, ale dzisiaj nie wyobrażam sobie świąt bez tych wokalistów… i bez mandarynek! ;) Od wczesnego dzieciństwa towarzyszył mi też język, którym wiele lat później tak się zafascynowałam – portugalski, choć w dzieciństwie brzmiał mi w wersji brazylijskiej. Jedną z płyt, które bardzo lubiłam, było "Brasiliando" Toquinho, dołączone do gazetki o muzyce latynoamerykańskiej. Była to rzecz bardzo kiepsko wydana, ale liczyła się muzyka, pierwsze moje zetknięcie z bossa novą, z szelestem języka portugalskiego i z tym ile słońca może być w muzyce! Wystarczy kilka dźwięków Aquareli, żeby wywołać uśmiech na mojej twarzy, ale Tonga de Mironga, czy Aquarela do Brasil także przywołują piękne wspomnienia.
Czas szkolny przyniósł znajomość nowych utworów z nurty muzyki klasycznej, ale mnie nadal ciągnęło do wykonań nieoczywistych – pamiętam, że sporo słuchałam płyty "Hush" McFerrina i Yo-Yo My. Podobnie tak przy zespole Novi Singers, to było odkrywanie możliwości głosu ludzkiego. Niewiarygodne wydawało mi się, że McFerrin głosem potrafi naśladować różne instrumenty, że nie ma dla niego dźwięków nie do zaśpiewania. Nigdy nie zapomnę, jak zaśmiewałam się przy ich wykonaniu popularnego (zwłaszcza w pierwszych latach nauki gry na jakimkolwiek instrumencie) Musette Jana Sebastiana Bacha.
Ważnym elementem, który wpłynął na moje postrzeganie muzyki były także filmy, które oglądałam w dzieciństwie. To był dobry czas, kiedy w filmach rysunkowych pojawiały się postaci wyraźnie dobre i złe, wszystko było uroczo czarno-białe w przekazie, królewna trafiała na idealnego królewicza itp., ale przede wszystkim każdy film ozdobiony był pięknymi piosenkami! W ogóle muzyka była istotna, miała małego widza nauczyć obcowania z pięknem. Nie byłam dzieckiem, które całe dzieciństwo spędziło przed telewizorem, ale też nie pamiętam, żebym była jakoś szczególnie od niego odciągana, obejrzałam dużo cudownych bajek, często pokazujących lukrowany świat i nie wpłynęło to źle na moje późniejsze życie, póki co! Najwcześniejszą bajką, z którą miałam do czynienia był zapewne Król Lew. Znałam ten film na pamięć i ciągle bawiłam się w odgrywanie scen z niego. Mimo że wiele było przesłodzonych piosenek w polskiej wersji, to i tak można znaleźć piękne fragmenty, chociażby ten z początku filmu - Krąg życia, czy kultowe Hakuna matata. Bajką, którą bardzo lubiłam, był też Dzwonnik z Notre Dame, bez wątpienia wtedy w dubbingach pojawiali się świetni śpiewający aktorzy: Z dna piekieł i Niezwykły gość.
Miłość do psów nie wzięła się u mnie znikąd, bo przecież nie byłoby mojej opowieści o dzieciństwie bez Zakochanego Kundla! Czy ktoś z dzieci wychowanych w latach 90. nie ma sentymentu do tej sceny? Bella Notte. A ja jeszcze bardzo lubię tę piosenkę: He's a tramp (PL)
Wszystkie te bajki uwielbiałam, ale dla samej muzyki mogę w kółko do dziś oglądać... Pocahontas. Nie znam kreskówki z lepszą muzyką! I nie mówię tu tylko o genialnym Kolorowym wietrze w wykonaniu Edyty Górniak, warto też przypomnieć inne piosenki, np. Dzicy są.
Pod koniec szkoły podstawowej już dość dobrze wiedziałam czego chcę słuchać, zaczynały się pierwsze płyty (a raczej kasety, bo od nich zaczęło się moje "muzyczne zbieractwo"), które znałam na wylot, pierwsi idole... ta muzyka także mnie kształtowała, ale pewnie nie pojawiłaby się w moim życiu, gdyby nie to, co poznawałam przez wszystkie wcześniejsze lata. Mam wrażenie, że mój gust muzyczny ewoluował, ale tak naprawdę nie zmienił się. Wszystko z czegoś wynika, nie przeszłam nigdy wielkiej przemiany muzycznej, pewnych rzeczy dziś słucham rzadziej, ale większość nadal cenię. Taka ta moja historia, muzyka zawsze była dla mnie ważna, mam nadzieję, że to się nie zmieni i że będę umiała tak samo zarazić nią kiedyś swoje dzieci, jak zrobili to moi Rodzice :)
Komentarze
Prześlij komentarz