Siesta Festival 2016
Nie ma nic przyjemniejszego, niż wrócić z festiwalu ze świadomością, że przez kilka dni obcowało się z muzyką, która wzbogaca, rozwija, wzrusza, ale również wywołuje uśmiech na twarzy, czy prowokuje do tańca. Cudownie jest usiąść do komputera i zacząć pisać recenzję ze świadomością, że można się prawie wyłącznie zachwycać, bo nie za bardzo jest co krytykować!
W Gdańsku właśnie zakończyła się VI edycja Siesta Festivalu – muzyka świata znów rozbrzmiewała w Filharmonii Bałtyckiej i Klubie Parlament. Dla mnie był to festiwal szczególny, bo odnalazłam na nim wszystko to, czego odrobinę zabrakło mi w zeszłym roku. Organizatorzy w ciągu trzech dni festiwalowych zapewnili słuchaczom wachlarz najróżniejszych emocji i przeżyć muzycznych. Był czas zarówno na to, by się wytańczyć, jak i na to, by muzyki po prostu posłuchać, dać się ponieść gwałtownym emocjom i udać się w dźwiękową podróż w najodleglejsze rejony świata.
Festiwal otworzyła moja ukochana wokalistka z Wysp Zielonego Przylądka - Lura, która na zaproszenie Marcina Kydryńskiego powróciła do Gdańska po trzech latach. Ostatni raz na żywo słyszałam ją osiem lat temu podczas koncertu w warszawskiej Sali Kongresowej, to było niezwykłe przeżycie, nie wiem, czy kiedykolwiek na koncercie tyle śpiewałam i tańczyłam! Podczas Siesta Festivalu promowała swoją najnowszą płytę - „Herança”. Wystarczyło kilka dźwięków, żebym zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo się za nią stęskniłam. Jej głęboki i niski głos nabrał jeszcze większej mocy, brzmi dojrzalej – wypełniała sobą każdy centymetr sali Filharmonii Bałtyckiej. Zachwyca mnie w jak zróżnicowany sposób Lura potrafi korzystać ze swojego głosu. Lubię w jej wykonaniu zarówno przejmujące, emocjonalne ballady, taneczne szaleństwa, jak również łagodnie kołyszące morny, w których uzyskuje ciepłą barwę i tak pięknie frazuje. Mam wrażenie, że brzmienie nowej muzyki Lury jest nieco mniej osadzone w tradycji kabowerdyjskiej, nie ma stałego pulsowania cavaquinho, egzotycznych instrumentów, ale jakość absolutnie na tym nie traci. Inna jest też dzisiejsza energia koncertowa, czuję, że Lura obecnie stawia bardziej na brzmienie, szczegół, dopieszczenie każdego dźwięku, a mniej na to, by przez cały koncert utrzymać publiczność w szaleńczym tańcu. Jednak nie oznacza to, że jej gdański koncert był spokojny i pozbawiony energii! Lura jest jedną z niewielu artystek, jakie znam, które poruszają się równie dobrze, co śpiewają. Oglądanie kabowerdyjskich tańców w jej wykonaniu, to przyjemność nie mniejsza od wsłuchiwania się w jej głos. Wielkie brawa należą się także towarzyszącym Lurze gitarzystom, szczególnie basiście, jego szalone improwizacje były genialne!
Lura sprawiła, że uśmiech nie schodził mi z twarzy, ale prawdziwą ucztę tego wieczoru przygotował Tomatito. Byłam na kilku koncertach flamenco, ale zdecydowanie nigdy nie byłam na takim. To była podróż do źródeł tej muzyki, do Hiszpanii. Gitara w jego rękach okazała się instrumentem, z którego można wydobyć dowolne barwy, kolory. Z podziwem wsłuchiwałam się, jak każde szarpnięcie inaczej wybrzmiewa, jak różne emocje w sobie niesie. Nigdy nie zdarzyło mi się odnajdywać analogii między gitarą, a ludzkim głosem, Tomatito udowodnił, że gitarą również można „śpiewać”. Plótł piękne melodie, przetykając je gwałtownym, niemal perkusyjnym brzmieniem, charakterystycznym dla flamenco. To był koncert pełen skrajnych emocji, skonstruowany tak, by coraz bardziej wciągać słuchacza, hipnotyzować, niepokoić intrygującą harmonią, czy ostrym rytmem. Słoneczne, proste kompozycje kontrastowały z przejmującymi improwizowanymi formami. Muszę także napisać kilka słów o wokalistach, których przywiózł ze sobą Tomatito. Dwóch świetnych pieśniarzy, o fantastycznie odmiennych głosach początkowo razem tworzyło chórek do gitarowych popisów Tomatito, ale później (już osobno) obaj pokazali, że dla ludzkiego głosu nie ma granic w "wyśpiewywaniu" emocji, zawsze można mocniej, bardziej rozrywająco... I choć oni swoją gwałtownością bardzo mnie poruszyli, to najbardziej wzruszył mnie kilkuminutowy duet ojca z synem – w zespole, na drugiej gitarze towarzyszył Tomatito jego młody, zdolny syn. Rzadko naprawdę wzrusza mnie muzyka instrumentalna, ale melodia i dialog jaki stworzyli, trafiały głęboko do... serca. Był uśmiech i łzy, a ja uwielbiam skrajności w muzyce, uwielbiam wsłuchiwać się w piękno pojedynczego dźwięku i cieszę się, że tego wszystkiego mogłam doświadczyć podczas koncertu Tomatito i jego zespołu.
W Gdańsku właśnie zakończyła się VI edycja Siesta Festivalu – muzyka świata znów rozbrzmiewała w Filharmonii Bałtyckiej i Klubie Parlament. Dla mnie był to festiwal szczególny, bo odnalazłam na nim wszystko to, czego odrobinę zabrakło mi w zeszłym roku. Organizatorzy w ciągu trzech dni festiwalowych zapewnili słuchaczom wachlarz najróżniejszych emocji i przeżyć muzycznych. Był czas zarówno na to, by się wytańczyć, jak i na to, by muzyki po prostu posłuchać, dać się ponieść gwałtownym emocjom i udać się w dźwiękową podróż w najodleglejsze rejony świata.
Festiwal otworzyła moja ukochana wokalistka z Wysp Zielonego Przylądka - Lura, która na zaproszenie Marcina Kydryńskiego powróciła do Gdańska po trzech latach. Ostatni raz na żywo słyszałam ją osiem lat temu podczas koncertu w warszawskiej Sali Kongresowej, to było niezwykłe przeżycie, nie wiem, czy kiedykolwiek na koncercie tyle śpiewałam i tańczyłam! Podczas Siesta Festivalu promowała swoją najnowszą płytę - „Herança”. Wystarczyło kilka dźwięków, żebym zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo się za nią stęskniłam. Jej głęboki i niski głos nabrał jeszcze większej mocy, brzmi dojrzalej – wypełniała sobą każdy centymetr sali Filharmonii Bałtyckiej. Zachwyca mnie w jak zróżnicowany sposób Lura potrafi korzystać ze swojego głosu. Lubię w jej wykonaniu zarówno przejmujące, emocjonalne ballady, taneczne szaleństwa, jak również łagodnie kołyszące morny, w których uzyskuje ciepłą barwę i tak pięknie frazuje. Mam wrażenie, że brzmienie nowej muzyki Lury jest nieco mniej osadzone w tradycji kabowerdyjskiej, nie ma stałego pulsowania cavaquinho, egzotycznych instrumentów, ale jakość absolutnie na tym nie traci. Inna jest też dzisiejsza energia koncertowa, czuję, że Lura obecnie stawia bardziej na brzmienie, szczegół, dopieszczenie każdego dźwięku, a mniej na to, by przez cały koncert utrzymać publiczność w szaleńczym tańcu. Jednak nie oznacza to, że jej gdański koncert był spokojny i pozbawiony energii! Lura jest jedną z niewielu artystek, jakie znam, które poruszają się równie dobrze, co śpiewają. Oglądanie kabowerdyjskich tańców w jej wykonaniu, to przyjemność nie mniejsza od wsłuchiwania się w jej głos. Wielkie brawa należą się także towarzyszącym Lurze gitarzystom, szczególnie basiście, jego szalone improwizacje były genialne!
Lura sprawiła, że uśmiech nie schodził mi z twarzy, ale prawdziwą ucztę tego wieczoru przygotował Tomatito. Byłam na kilku koncertach flamenco, ale zdecydowanie nigdy nie byłam na takim. To była podróż do źródeł tej muzyki, do Hiszpanii. Gitara w jego rękach okazała się instrumentem, z którego można wydobyć dowolne barwy, kolory. Z podziwem wsłuchiwałam się, jak każde szarpnięcie inaczej wybrzmiewa, jak różne emocje w sobie niesie. Nigdy nie zdarzyło mi się odnajdywać analogii między gitarą, a ludzkim głosem, Tomatito udowodnił, że gitarą również można „śpiewać”. Plótł piękne melodie, przetykając je gwałtownym, niemal perkusyjnym brzmieniem, charakterystycznym dla flamenco. To był koncert pełen skrajnych emocji, skonstruowany tak, by coraz bardziej wciągać słuchacza, hipnotyzować, niepokoić intrygującą harmonią, czy ostrym rytmem. Słoneczne, proste kompozycje kontrastowały z przejmującymi improwizowanymi formami. Muszę także napisać kilka słów o wokalistach, których przywiózł ze sobą Tomatito. Dwóch świetnych pieśniarzy, o fantastycznie odmiennych głosach początkowo razem tworzyło chórek do gitarowych popisów Tomatito, ale później (już osobno) obaj pokazali, że dla ludzkiego głosu nie ma granic w "wyśpiewywaniu" emocji, zawsze można mocniej, bardziej rozrywająco... I choć oni swoją gwałtownością bardzo mnie poruszyli, to najbardziej wzruszył mnie kilkuminutowy duet ojca z synem – w zespole, na drugiej gitarze towarzyszył Tomatito jego młody, zdolny syn. Rzadko naprawdę wzrusza mnie muzyka instrumentalna, ale melodia i dialog jaki stworzyli, trafiały głęboko do... serca. Był uśmiech i łzy, a ja uwielbiam skrajności w muzyce, uwielbiam wsłuchiwać się w piękno pojedynczego dźwięku i cieszę się, że tego wszystkiego mogłam doświadczyć podczas koncertu Tomatito i jego zespołu.
Drugi dzień festiwalu ponownie przyniósł brzmienia Wysp Zielonego Przylądka, ale bardzo odmienne od tego, co zaprezentowała Lura. To była... pop-rockowa wersja tej muzyki! Elida Almeida zagrała dwa koncerty i udowodniła, że jest prawdziwym wulkanem energii, rozruszała i rozbawiła publiczność, jak nikt inny. Przyznaję, że był to jedyny koncert festiwalowy, co do którego mam mieszane odczucia. Elida ma przepiękny, ciepły głos, potrafi nim absolutnie czarować. Podoba mi się jej wrażliwość i to, że pisze tak przejmujące, proste ballady - w tym repertuarze odpowiadała mi najbardziej. Nie do końca jednak przekonały mnie fragmenty taneczne, gitarowe riffy itp. - wypadły nieco zbyt topornie i hałaśliwie. Jednocześnie nie mogę powiedzieć, że ani trochę nie udzieliła mi się jej młodzieńcza energia! Dlatego bardzo trudno mi ustosunkować się jednoznacznie do tego koncertu - wciągnął mnie, Elida jest niezwykle autentyczna, jej piosenki są bardzo osobiste, ale z drugiej strony raziło mnie momentami, że całość brzmi tak... popowo. Bardzo jestem ciekawa w jakim kierunku muzycznym pójdzie dalej Elida Almeida, a po wysłuchaniu jej koncertu w Gdańsku marzy mi się, by móc ją kiedyś usłyszeć na żywo w kompletnie innych warunkach: w małym klubie, tylko z gitarą...
Od czwartku do soboty odbywały się także Noce Fado z Marco Oliveirą i Vanią Conde.
Ostatni dzień festiwalu obfitował w kolejne zachwyty! Wieczór rozpoczęła Anoushka Shankar, córka wielkiego Ravi'ego Shankara, także grająca na sitarze. To była kolejna wyjątkowa podróż - podobnie jak w przypadku Tomatito - tylko tym razem do egzotycznych Indii. Anoushka zaprezentowała tradycyjne hinduskie ragi, z towarzyszeniem muzyków grających na hinduskich bębnach (m.in. nieodłączna tabla) i tanpurze. Rozpoczęła solo, ukazując przeróżne rodzaje brzmienia sitaru, później dołączyli do niej pozostali muzycy i wytworzyli magiczną transową energię. Anoushka jest prawdziwym wirtuozem sitaru, z zafascynowaniem słuchałam jej improwizacji, chłonęłam niuanse barwowe. Dałam się ponieść dialogom rytmicznym sitaru z instrumentami perkusyjnymi. Niesamowite, jak ich brzmienia się uzupełniały, każdy wprowadzał inny kolor, a jednak najlepiej brzmieli wszyscy razem, tworzyli nierozerwalną całość. Są takie koncerty, na których trudno oderwać się od muzyki, a artyści tak jakby prowadzą nas za rękę - właśnie tak czułam się na koncercie Anoushki Shankar i jej zespołu. Zaskoczyło mnie, że wcale nie był to koncert płynący łagodnie i spokojnie - Anoushka nie oszczędzała swojego sitaru, grała niezwykle intensywnie, nie tylko w sensie biegłości, ale także mocy dźwięku. Podobnie było z perkusistami, których szalone improwizowane dialogi zachwyciły publiczność pod koniec koncertu. Muszę przyznać, że dodatkowe wielkie brawa za ten koncert należą się... publiczności! Na początku pojawienie się pięknej i egzotycznej Anoushki wraz z równie pięknym i egzotycznym sitarem wywołało oczywiście szum i poruszenie, ale później, rozglądając się po sali, widziałam publiczność słuchającą koncertu w ogromnym skupieniu. Gromkie brawa na koniec z pewnością oznaczały, że nie pomyliłam skupienia ze znudzeniem!
Festiwal, jak co roku zakończył się koncertem afrykańskim w klubie Parlament, tym razem wystąpiła artystka z Gwinei Bissau - Karyna Gomes. To był koncert, którego naprawdę się bałam - nagrania Karyny, których słuchałam, były przyjemne, ale nie zdołały mnie zachwycić. Poza tym wiedziałam, że tego typu koncerty potrafią być bardzo głośne, ze szczególnym uwzględnieniem wyjątkowo afrykańskich instrumentów, jakimi są oczywiście... perkusja i gitara basowa! Jakie więc było moje zdziwienie, kiedy usłyszałam klawisze, gitarę akustyczną, umiarkowanie głośną perkusję i co najważniejsze - muzyka grającego na korze. Do tego sama Karyna - urzekająca subtelnością i cudownym ciepłem. Mam wrażenie, że spośród wszystkich około-afrykańskich koncertów festiwalu, ten był najbardziej etniczny. To nie była muzyka prowokująca do szalonych tańców, raczej do kołysania się, a przede wszystkim do słuchania, nawet nie znając języka czułam, że mam do czynienia z pięknymi opowieściami, że Karyna chce pokazać muzykę swojego kraju, oczywiście przetworzoną, unowocześnioną, ale mimo to bardzo głęboko osadzoną w tradycji.
Bardzo się cieszę, że tegoroczny festiwal okazał się tak różnorodny. To piękne, że na jednym festiwalu obok siebie mogą istnieć kabowerdyjskie szalone tańce, flamenco, hinduskie ragi, czy fado. Wielokrotnie na swoim blogu powtarzam, że warto poznać jak najwięcej muzyki - każdemu spodoba się co innego, ale dobrze mieć świadomość, że dana muzyka istnieje, wiedzieć jak brzmi. VI Siesta Festival był bardzo bliski mojemu postrzeganiu muzyki, a żywiołowe reakcje publiczności na wszystkich koncertach pokazują, że słuchacze chcą i potrzebują tych wyzwań, a nawet trudniejsza muzyka, czy bardziej odległa kulturowo, jeśli jest wykonywana przez najlepszych muzyków, zostanie zrozumiana. Dziękuję i do zobaczenia w przyszłym roku! :)
Komentarze
Prześlij komentarz