Płytowe podsumowanie 2016 roku

Zapewne niektórzy z Was od początku stycznia (albo i od końca grudnia) wypatrują już na moim blogu podsumowania, a tu wciąż cisza. Mam nadzieję, że przynajmniej część z Was śledzi Facebooka Subiektywnie o muzyce, gdzie od kilku tygodni zapowiadam ten wpis, podrzucając różne fragmenty z najlepszych płyt 2016 roku. Zapraszam do przeczytania mojego podsumowania, sprawdzenia co ciekawego wydarzyło się w świecie muzyki i jakie nowe albumy szczególnie zachwyciły mnie w minionych miesiącach.


To był czas bardzo intensywny muzycznie, przesłuchałam ponad 20 płyt, wiele z nich okazało się interesujące. Do opisania wybrałam 12 najlepszych - tym razem postanowiłam nie tracić czasu na rzeczy nieudane, zbyt dużo dobrej muzyki nagrali moi ulubieni artyści. Miałam sporo radości przy wybieraniu tych "finalistów" i układaniu ich płyt w określonej kolejności. Nie było łatwo, niewykluczone, że coś jeszcze zmieni się w mojej głowie w trakcie pisania tego posta! To wszystko dlatego, że miałam do czynienia z dwunastoma bardzo dobrymi płytami i mimo że ustawione są teoretycznie w kolejności od najlepszych do najgorszych, nie można tu mówić o płytach złych. Chciałabym również zwrócić uwagę, że różnice między poszczególnymi miejscami w zestawieniu są nieznaczne i umiarkowanie dosłowne - bo jak porównywać tak różne brzmieniowo płyty?

1. Maja Kleszcz & Incarnations Romantyczność

Lista zmieniała się do ostatniej chwili, ale ta płyta wskoczyła bezkonkurencyjnie na pierwsze miejsce już wiele miesięcy temu. Nowy album Mai Kleszcz z zespołem, to na pewno ich najlepsze dokonanie, a także zdecydowanie najpiękniejszy krążek, jaki słyszałam w tym roku. Nadal grają bardzo retro, tak jak na swoich wcześniejszych albumach (Radio Retro i Odeon), ale odrobinę zmienili brzmienie. Romantyczność jest znacznie bardziej surowa, prostsza i zróżnicowana. To też prawdziwy popis wokalny i interpretatorski Mai Kleszcz - jeśli kiedykolwiek miałam wątpliwości, czy jest najciekawszą polską wokalistką, to teraz już nie mam ani trochę. Na płycie pokazuje wszystkie odcienie swojego głosu i ogromną paletę emocji. Więcej dzisiaj w niej Toma Waitsa, niż białego śpiewu, chociaż korzenie folkowe Mai (jak i Wojtka Krzaka) nadają niezwykle oryginalnego koloru tym szorstkim bluesowym, a momentami rockowym kawałkom. Jak zawsze na uwagę zasługują też teksty, w większości autorstwa doskonałego Bogdana Loebla, ale artyści nie boją się również sięgać np. po poezję Mickiewicza, co we współczesnej polskiej muzyce nie jest częste! W ostatnim czasie Maja i Wojtek tworzyli muzykę do sztuk teatralnych i echa tego odnajdziemy na Romantyczności - dwa moje ukochane utwory powstały do tekstów reżyserki Agaty Dudy - Gracz. Jeden z nich - Wojna lubi jeść, to najbardziej przejmująca opowieść o wojnie, jaką kiedykolwiek słyszałam. Kto nie słuchał jeszcze Romantyczności, musi to zrobić natychmiast! Na zachętę jedyny dostępny w dobrej jakości kawałek na youtube: Zanim wstanie miasto

2. Karolina Cicha & Shafqat Ali Khan Poland - Pakistan Music without borders

Zawsze jestem bardzo szczęśliwa, kiedy mogę wysoko oceniać polskie płyty. Wprawdzie polskość na płycie Karoliny Cichej jest mocno przełamana udziałem pakistańskich muzyków i utworami w jidysz, czy po ukraińsku, ale to przecież tylko lepiej! Ta muzyka to kompletne przeciwieństwo tego, co robią Maja Kleszcz & Incarnations - tutaj nie mamy piosenkowej zamkniętej całości. Każdy utwór to rozbudowana improwizacyjna forma, wprowadzająca niezwykłe transowe brzmienie. Właściwie w ogóle trudno mówić tu o poszczególnych utworach, bo choć podział jest i pojawiają się również fragmenty znane z płyty Wieloma Językami, to Poland - Pakistan tworzy nierozerwalną całość. Uwielbiam słuchać tego albumu z zamkniętymi oczami, głośno, kompletnie odpływając w inny wymiar. Niesamowicie uzupełniają się tu głosy Karoliny Cichej i Shafqata Ali Khana: jej ostry, przenikliwy i jego ciepły, ale świdrujący mnogością melizmatów. I choć to oni tworzą trzon płyty, nie miałaby ona takiego brzmienia bez towarzyszących im muzyków - dobrze znanych w świecie folkowym, rewelacyjnych Barta Pałygi i Mateusza Szemraja, a także pakistańskich wirtuozów tabli i sarangi. Poland - Pakistan brzmi jak egzotyczna improwizacja nagrana w jednym pokoju, w jeden wieczór, nie wiem czy tak było, ale daję się ponieść tej muzyce i Was też zachęcam do tej podróży... Na zachętę fragment jednego z utworów: Ałe

3. Gregory Porter Take me to the alley

Pora na zupełną zmianę klimatu i pierwsze z dwóch bardzo pozytywnych zaskoczeń. Płytę tę dostałam w prezencie mikołajkowym i choć Portera cenię, nigdy nie byłam jego wielką fanką, podeszłam więc ze sporo rezerwą do tych nagrań. A tu niespodzianka! Kompletnie zakochałam się w zróżnicowaniu i energii Take me to the alley, do tego stopnia, że spontanicznie ulokowałam ją na 3. miejscu. Ta płyta to zbiór pięknych, cudownie melodyjnych piosenek, jazzowych, ale sporo tu brzmienia soulowego - jak zwykle zresztą u Portera. Może mówienie o muzyce, że jest przyjemna, to niezbyt dobre określenie, ale naprawdę ta płyta jest jak pyszne ciastko albo soczysty owoc. Wszystko brzmi tak aksamitnie, spójnie, a mimo to nie jest nudne, bo każdy kawałek odkrywa nową energię i emocje. Mam na swojej półce album Liquid Spirit, ale były kwestie, które mnie na nim denerwowały, przede wszystkim sposób śpiewania Portera, momentami przeforsowany i choć lubię mocne śpiewanie, to w konwencji soulowej jest to dla mnie nie do przejścia. Problem ten zniknął na najnowszej płycie - Gregory jest znacznie bardziej oszczędny, ale pokazuje więcej kolorów swojego głębokiego, ciemnego głosu. Mogłabym słuchać go bez końca! Całe nagranie ma dużo przestrzeni, doskonale brzmi na dobrym sprzęcie grającym. Bardzo Wam tę płytę polecam, zwłaszcza na ponure, zimowe dni, bo z pewnością Was rozgrzeje! Na zachętę jedna z moich ulubionych piosenek: In fashion

4. Mor Karbasi Ojos de novia *

Kolejne zaskoczenie przyszło bardzo niedawno, bo już w tym roku, bowiem dopiero w styczniu sięgnęłam po ostatnią płytę Mor Karbasi. Znałam tylko jej pierwszy album i choć zrobił na mnie dobre wrażenie, to nie sprowokował do bliższego zapoznania się z jej twórczością. Aż tu nagle ta nowa płyta, która ukazała Mor jako dojrzałą, świadomą artystkę, mocno osadzoną w muzyce swoich korzeni. Ostatnio coraz więcej płyt z kręgu world music ma wiele elementów popowych, tutaj tego jest bardzo niewiele, znacznie bliżej jej do folku. Cieszy mnie to bardzo! Mimo że krytycy na całym świecie już kilka lat temu okrzyknęli Mor Karbasi drugą Yasmin Levy, ona wcale nie stara się nią być, ku mojej radości nawet nie idzie w tym samym kierunku, szuka siebie, swojej drogi. Ma ku temu wszelkie warunki, przede wszystkim wyjątkowy i oryginalny głos. Na tej płycie szczególnie go doceniłam, bo Mor tworzy z jego pomocą piękne, intensywne dźwięki i przenosi szczere emocje. Ojos de novia czaruje niebanalnymi piosenkami, mieszającymi wpływy różnych kultur, choć dominuje flamenco i muzyka żydowska. Płyta ujmuje mnie także swoim zróżnicowaniem, Mor pokazuje się w bardzo różnorodnej stylistyce i sposobach śpiewania: od żywych folkowych kawałków, po ballady z orkiestrą czy kameralne piosenki z gitarami. W każdym wydaniu jest jednakowo przekonująca. Bardzo jestem ciekawa, co pokaże na żywo podczas Siesta Festivalu 22 kwietnia! Na zachętę jedna z moich ulubionych ballad: Yal mashta

5. Ricardo Ribeiro Hoje é assim, amanhã não sei

Zdarzały się również w 2016 roku płyty, które przy pierwszym przesłuchaniu nie robiły na mnie większego wrażenia, a z każdym następnym wywoływały coraz większe emocje i wciągały, jak dobry film. Tak było właśnie z najnowszym krążkiem Ricardo Ribeiro, jak widać awansował na tyle, że to najwyżej ocenione przeze mnie fado w tym roku. Bo w fado generalnie dziwnie się dzieje, większość popularnych artystów coraz częściej ucieka w stronę popu, dlatego z radością wyłapuję perełki, które mimo że nie są brzmieniowo tradycyjne, to słychać w nich bardziej ambitne poszukiwania. Hoje é assim, amanhã não sei zdecydowanie należy do tej grupy ciekawych wyjątków. Oprócz fado na płycie tej słychać wpływy folkloru portugalskiego, ale przede wszystkim piosenki francuskiej. Nie tylko dlatego, że jedną z piosenek Ricardo śpiewa po francusku, jest coś w tych kompozycjach niefadowych z elegancji i poetyckości muzyki francuskiej. Ujmuje mnie również brak perkusji i sztucznej skoczności... Jednak najważniejsze, że są tu piękne piosenki, gdzie gładka melodyjność przełamana jest niepokojącą harmonią. Bardzo podoba mi się również to, co Ricardo robi ze swoim niskim, cudownym głosem, ma piękną barwę, ale w każdym utworze stara się szukać jeszcze czegoś więcej, doprowadzać emocje do granic albo sprawdzać, czy te granice w ogóle istnieją. Dużo jest momentów naprawdę wzruszających na tej płycie, interpretacje Ricardo trafiają wprost do serca i szarpią je mocno, tak jak lubię. Na zachętę jeden z moich ulubionych fragmentów, kompozycja wielkiego Alaina Oulmana: Malaventurado

6. Dhafer Youssef Diwan of Beauty and Odd *

Jak to dobrze, że są na świecie artyści, którzy nie nagrywają złych płyt! Niewątpliwie do takich twórców należy Dhafer Youssef. Diwan of Beauty and Odd to chyba najbardziej jazzowa płyta Dhafera, pierwszy raz zaprosił też do współpracy wyłącznie amerykańskich muzyków. Trzonem, podobnie jak na poprzednich płytach jest kwartet, w którym Dhaferowi towarzyszą: Aaron Parks na fortepianie, Ben Williams na basie, a na perkusji Mark Giuliana. Dodatkowy i ciekawy kolor pojawia się za sprawą trębacza - prawdziwej sensacji jazzowej ostatnich lat, Ambrose'a Akinmusire'a. Na płycie znajdują się zarówno transowe, balladowe kompozycje, jak i dynamiczne, rytmiczne utwory z charakterystycznymi wpadającymi w ucho tematami. Tej muzyki bardzo dobrze się słucha, od początku do końca płyta jest zwarta i przemyślana, Dhafer jak zwykle gra i śpiewa cudownie. Muzycy wnoszą świeżą energię, dość mocno zderza się tu lider ze swoimi arabskimi wpływami i pozostała, absolutnie nie etnicznie brzmiąca grupa. I chociaż naprawdę do niczego nie mogę się tu przyczepić, trudno zdobyć mi się na wielkie zachwyty, bo nic mnie nie zaskakuje, zbyt dużo "jak zwykle". Z jednej strony to dobrze - Dhafer ma swój styl i trzyma się go konsekwentnie, ale w którymś momencie to wszystko zaczyna się robić zbyt powtarzalne i wtórne... Nie zmienia to jednak faktu, że jego najnowsza płyta brzmi bardzo dobrze i warto jej posłuchać! Fragment na zachętę: Of Beauty and Odd

7. Carminho canta Tom Jobim

To miała być płyta roku... aż tak dobrze nie jest, ale bardzo często jej słucham z dużą przyjemnością i zainteresowaniem. Są wokaliści, którzy mają w głosach coś takiego, że słuchając ich zupełnie "przepadam", potrafią mnie wzruszyć jednym dźwiękiem. I tak właśnie jest z Carminho, nie umiem być wobec niej do końca obiektywna i krytyczna, bo wywołuje u mnie bardzo silne emocje, niezależnie od tego, co śpiewa. W dodatku śpiewa coraz lepiej, jej interpretacje są dojrzalsze i w zasadzie tylko ona ratuje tę płytę od nudy. Zadanie było trudne - Jobima nagrywało już wielu, miałam nadzieję, że Carminho wraz z Banda Nova (ostatnim składem, który grał jeszcze z samym Jobimem) podejdzie do tego świeżo i oryginalnie. Niestety zespół gra zaskakująco sztampowo, przyjemnie, ale nie odkrywają zupełnie nic nowego. Jedyną nowością jest tu obecność samej Carminho - pieśniarki fado w świecie bossa novy. Oczywiście wielu wykonawców fado brało się już wcześnie za bossę... z różnym skutkiem. Carminho postanowiła zaśpiewać te piosenki, jak fado i nie będę się sprzeczać z kimś, kto powie, że "tego się tak nie śpiewa" - do mnie jej koncepcja trafia, ale jestem w stanie zrozumieć, że kogoś może drażnić. Głos Carminho jak zwykle szarpie najczulsze struny, a ma do tego wiele okazji, bo pieśniarka wybrała głównie ballady, gdzie jest miejsce na to, by się rozśpiewać i pobawić dźwiękiem. Polecam zwłaszcza poszczególne utwory, bo myślę, że mają większą wartość niż płyta w całości, złożona dość przypadkowo. Na zachętę chyba najbardziej przejmująca interpretacja: Retrato em branco e preto

8. António Zambujo Até pensei que fosse minha

Carminho nie była jedyną pieśniarką fado, która w minionym roku postanowiła sięgnąć po bossę, na podobny pomysł wpadł António Zambujo, choć do tego typu brzmień tak naprawdę ciągnęło go już od dawna. António również postanowił poświęcić swoją płytę jednemu twórcy - Chico Buarque. Od pierwszych dźwięków słychać, że wszystko tu do siebie pasuje, piosenki są bardzo zgrabnie zaaranżowane, a António brzmi lepiej niż na wszystkich swoich poprzednich płytach razem wziętych. Nigdy nie miał bardzo mocnego, przejmującego głosu, znacznie lepiej sprawdzał się w delikatnym śpiewaniu z gitarą niż w tradycyjnym fado. Dlatego jedyne co na tej płycie zdradza, że nie jest Brazylijczykiem, to portugalski akcent. Długo zastanawiałam się, kto powinien być wyżej na mojej liście - Carminho czy Zambujo, wiele razy ich zamieniałam. Wygrała Carminho, bardzo nieznacznie, ale jednak jak zwykle postawiłam na emocje. Zabawne, że wszystko to, czego brakuje mi na płycie Carminho, znalazło się u Antónia, ale to Carminho słucha mi się lepiej. Até pensei que fosse minha jest płytą tak spójną, że aż trudno czasem zauważyć, że piosenki się zmieniają. Bardzo dobra rzecz do słuchania w tle, jako ukojenie po ciężkim dniu, ale niewiele mnie tu porusza. Na szczęście zdarzają się ciekawsze i bardziej niepokojące nagrania, np. niezwykły duet z Robertą Sá i ta piosenka (bardzo odbiegająca od brzmienia reszty albumu) którą podrzucam Wam na nieodłączną zachętę: Cálice

9. Raquel Tavares Raquel 

Raquel powróciła po kilku latach i, tak jak się spodziewałam, zupełnie zmieniła styl. Zostawiła tylko trochę z tradycyjnego fado i postanowiła zacząć poszukiwać, a wspierają ją w tym gwiazdy muzyki portugalskiej. Przede wszystkim muszę zaznaczyć, że jest to płyta perfekcyjna wokalnie, Raquel dojrzała, a jej interpretacje są przekonujące od pierwszego do ostatniego dźwięku. Mało jest pieśniarzy fado, którzy potrafią wyśpiewać uśmiech, ona robi to cudownie, by zaraz potem oddać się ponurej i mrocznej melodii. Płyta jest również całkiem dobrze skonstruowana, można powiedzieć, że jej "akcja toczy się wartko". W takim razie dlaczego 9 miejsce? Mimo że płyty słucha się przyjemnie i kilka piosenek jest świetnych, to rażą mnie odrobinę te popowe - Não me esperes de volta, Regras de Sensatez. Poza tym mój drugi problem stanowi oczywiście perkusja, czasem nadająca tanecznej skoczności, czasem zdecydowanie zbyt nachalna, jak choćby w Rapaz da Camisola Verde. Można więc powiedzieć, że wcześniejszych artystów nagrodziłam za brak elementów typowo komercyjnych, które niestety czuję u Raquel. Mimo drobnych elementów, które nie całkiem mi odpowiadają, często sięgam po tę płytę, bo zalet ma zdecydowanie więcej. A na zachętę podsyłam Wam genialne fado otwierające płytę: Deste-me um beijo e vivi

10. Mikromusic w kwietniu

Ostatnia studyjna płyta Mikromusic bardzo mnie rozczarowała, byłam tak zawiedziona, że nawet nie poszłam na ich koncert w moim mieście. Potem usłyszałam ten materiał na żywo z Trójki i zrozumiałam jak wielki błąd popełniłam. Dlatego też nawet przez chwilę nie wahałam się, czy kupić ich nowy album koncertowy - wiedziałam już, że te piosenki w wersjach koncertowych nabierają kompletnie innej energii. Nie myliłam się, bo Mikromusic w kwietniu to jedna z najbardziej energetycznych płyt, jakie kiedykolwiek słyszałam, a właściwie dwie płyty - tym razem zespół postanowił dać słuchaczom jeszcze więcej muzyki ze swoich koncertów. To prawda, że Mikromusic zmieniło styl w stosunku do poprzednich płyt, grają dużo ostrzej, co nie zawsze dobrze komponuje się z głosem Natalii Grosiak, ale nie przeszkadza mi to szczególnie, kiedy słucham tego albumu. Umiarkowanie bronią się natomiast ballady (oczywiście poza moją ukochaną Kostuchą), w nich jakby siada tempo i potoczystość całości, robi się zbyt banalnie popowo. Na szczęście więcej jest tu energetycznych kawałków i "krwistych" jazzowych, a nawet jazz-rockowych solówek. No i skoro udało im się sprawić, że cieszę się i tańczę przy Zakopolo, które w wersji studyjnej mnie odrzucało, to chyba naprawdę musi być dobra płyta koncertowa! Na zachętę wspomniane Zakopolo

11. Gisela João Nua

Ci, którzy znają moje upodobania pewnie myśleli, że to będzie mój fadowy numer jeden, a tu niespodzianka, wcale nie! Sama nie wiem, czy to kwestia pewnego przesytu klasycznymi płytami fado, gdzie jest tylko głos i gitary, czy po prostu Nua nie ma w sobie "tego czegoś", co postawiłoby ją w moim zestawieniu znacznie wyżej. Ale po kolei, zawsze najpierw kilka pochwał. Przede wszystkim za ogólne brzmienie płyty - nie była ona nagrywana w studiu, lecz w salach pałacowych, ma więc w sobie koncertową autentyczność, która nie została zniszczona przez sterylność studia. Gisela tradycyjnie, mimo klasycznego instrumentarium, odnosi się do folkloru portugalskiego i dawnych interpretacji fado, pojawiają się więc elementy melodeklamacji, żartobliwe teksty. Tym razem fado postanowiła również poprzeplatać kompozycjami brazylijskimi i jedną meksykańską, które wprowadzają trochę świeżości, ciekawsze brzmienia. Brakuje mi jednak tak dobrych kompozycji, jak na jej pierwszej płycie, Nua mało porywa wyjątkowymi, zapadającymi w pamięć melodiami. Niestety także interpretacje Giseli, mimo że uwielbiam jej głos, nie są wystarczająco zróżnicowane. Lubię mocne śpiewanie w fado, wyrzucanie emocji i śpiewanie "rozrywające", ale ono jest piękne tylko wtedy, jeśli są momenty wytchnienia i dramaturgia budowana jest w sposób przemyślany... Na zachętę podrzucam nie fado, a wspomnianą meksykańską pieśń (dobrze znaną z wykonania Chaveli Vargas), bo uważam, że to właśnie w niej Gisela jest najbardziej przekonująca: Llorona

12. Helder Moutinho Manual do Coração

Ta płyta także miała znaleźć się wysoko na mojej liście, pierwszy singiel - O meu coração tem dias zwiastował, że będzie cudownie, dlatego moje zaskoczenie i rozczarowanie było dosyć duże. Tak jak już wielokrotnie powtarzałam, na tej liście nie ma złych płyt, ale jednak od Heldera oczekiwałam trochę więcej niż płyty poprawnej i przyjemnej. Manual do Coração to fado bardzo gładkie, przyjazne dla tych, którzy trochę boją się tradycyjnego fado. O dziwo podobnie jest ze śpiewaniem Heldera, jego mocny głos uległ dziwnemu zmiękczeniu, dużo więcej śpiewa wysoko, tracąc tę surowość, którą tak bardzo lubiłam. Nowa płyta Heldera jest bardzo kameralna i delikatna, co oczywiście można uznać za zaletę, jest tuż też kilka ciekawszych harmonicznie i wyróżniających się kompozycji (szczególnie Dança dos peixes, a także Lugar do Coração), ale nie jest to płyta, która "każe do siebie wracać". Mimo to polecam ją wszystkim, którzy chcą muzyki miłej dla ucha, a niekoniecznie szarpiącej emocjami, na zachętę piękne: O meu coração tem dias


Nie wszystkie płyty znalazły się w tym zestawieniu, a na uwagę zasługuje jeszcze kilka z nich. Warto sięgnąć na pewno po Złoto Krzysztofa Zalewskiego - nie jest to rzecz tak dobra, jak Zelig (chyba muzyczne uproszczenie nie do końca było dobrym pomysłem), ale nadal uważam, że to bardzo zdolny chłopak. Poza tym, gdybym miała wybierać najlepszy teledysk roku, Miłość Miłość na pewno byłaby na pierwszym miejscu!
Z pewnością będę również obserwować działania młodziutkiej norweskiej wokalistki Aurory, która w tym roku wydała swoją debiutancką płytę All my demons greeting me as a friend
Warte odnotowania jest także nowe wydawnictwo Tigrana Hamasyana, we współpracy z Arve Henriksenem, Eivindem Aarsetem i Janem Bangiem - Atmospheres, choć to płyta tak minimalistyczna, że aż trudna do słuchania i zrozumienia.

Bardzo się cieszę, że w 2016 roku mogłam posłuchać tyle ciekawej muzyki, mam nadzieję, że 2017 będzie obfitował jeszcze więcej zaskoczenia i mocnych doznań!

* tych płyt słuchałam jedynie za pośrednictwem Spotify, dlatego nie mam wszystkich informacji o wykonawcach i autorach

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Podróż w świat ciemnych emocji [„Tango” Yasmin Levy w NOSPR]

Edyta Bartosiewicz