19. Bielska Zadymka Jazzowa - Jamie Cullum & NOSPR


Tak naprawdę wcale nie mam dziś czasu na pisanie, ale to byłaby wielka strata, gdybym nie wspomniała o tym koncercie chociaż w kilku zdaniach, które pewnie urosną do kilkudziesięciu... ;) Spełniło się moje tak naprawdę ostatnie z wielkich marzeń muzycznych (ale bez obaw, to nie znaczy, że nie znajdą się jakieś nowe!) i wreszcie, po wielu latach oczekiwaniach, usłyszałam na żywo Jamiego Culluma

Wiedziałam, że będzie dobrze, obejrzałam kilka jego koncertów na DVD i wszystkie były cudowne. Niezależnie od tego jakie płyty w danej chwili Jamie nagrywa, byłam pewna, że koncert będzie ogromnym przeżyciem. I dokładnie tak było, a nawet... bardziej - nie spodziewałam się aż takiej energii i szaleństwa! Ci, którzy śledzą moje wpisy z pewnością zorientowali się, że preferuję raczej koncerty kameralne, ale jeśli mam uczestniczyć w wielkich, głośnych imprezach, to życzyłabym sobie, żeby wszystkie miały taki poziom artystyczny, jak zaproponował Jamie Cullum wraz ze swoim bandem i towarzyszącymi im muzykami Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, a także big-bandem Akademii Muzycznej w Katowicach.

To był również jeden z najdłuższych koncertów, na jakich byłam, właściwie złożyły się na niego dwa pełne sety: pierwszy w wykonaniu samego Jamiego z zespołem, a drugi z orkiestrą i big-bandem. Jamie porwał publiczność już przy pierwszym kawałku - kultowa już wersja Don't stop the music Rihanny wprowadziła wszystkich w odpowiedni nastrój, a dalej było... coraz lepiej. Są artyści, którzy grają na 100%, ale słuchając Jamiego odnosiłam wrażenie, że daje z siebie 200% i nie mogłam wyjść z podziwu, że jego energia jest niewyczerpana. Szaleństwom nie było końca, nie zabrakło skakania z fortepianu (i w ogóle wskakiwania gdzie tylko się da), przewracania statywu od mikrofonu. ale nie to było przecież najważniejsze. Jamie pokazał, że pomysłowość improwizacji nie ma granic, a swoboda, to jego drugie imię. Gdzieś wśród rozmów znajomych na Facebooku rzuciło mi się w oczy pytanie, czy Jamiego jeszcze powinno się nazywać jazzmanem. Faktycznie, jego twórczość (nie licząc ostatniej płyty) mocno skręciła w stronę popu, coraz mniej w niej jazzu. Jednak nie znaczy to, że w Jamiem tego jazzu nie ma, jest - właśnie na koncertach. Bo na żywo nawet najbardziej popowa piosenka nie brzmi banalnie, a proste harmonie i tak w którejś minucie przechodzą w świetne, "krwiste" improwizacje. Jamiego kocham nie tylko za to, co wyczynia z fortepianem, ale także za śpiew. Może to nie jest wielki głos, ale Jamie robi z nim wszystko co chce, w dodatku z imponującą lekkością. Mało jest artystów, którzy bawią się tak swobodnie zarówno głosem, jak i instrumentem. On wychodzi, śpiewa i gra, tak jakby to było oddychanie, najnormalniejsza rzecz na świecie. W dodatku potrafi odnaleźć się różnorodnej stylistyce, za każdym razem jest autentyczny i po prostu bezbłędny. Byłam pod ogromnym wrażeniem, że w ostatnim bisie - przepięknej balladzie z filmu Gran Torino - tak cudownie potrafił czarować głosem, po dwóch godzinach koncertu (!), bez żadnych wpadek intonacyjnych i ani śladu zmęczenia. To był zresztą zdecydowanie najbardziej wzruszający moment i cieszę się, że tą energetyczną zabawę Jamie odważył się zakończyć spokojną piosenką, tylko z fortepianem - idealne zamknięcie.

Jak już wspomniałam, koncert podzielony był na dwie części, ale w ramach pierwszej z nich także można było odkryć dwa oblicza zespołu Jamiego. Początkowo grali klasycznie, każdy na swoim miejscu, tak jakby przedstawiali się, pokazywali co potrafią i jak doskonale nawzajem nakręcają się pozytywną energią. Jednak na ostatnie dwa numery tego setu Jamie zostawił fortepian, cały zespół ustawił się w półkole i na tej dużej scenie, w ogromnej sali NOSPR-u zrobili sobie... mały, kameralny jam. Muszę przyznać, że to był mój ukochany fragment koncertu - marzyłam o tym, żeby usłyszeć ich w takiej wersji, a nie spodziewałam się, że uda się im stworzyć tego rodzaju klimat w tej sali. Bawili się dźwiękiem, dialogowali w solówkach - szczególnie świetnie zabrzmieli saksofonista i trębacz, było coś w ich grze niezwykle autentycznego, żywioł. A kiedy usłyszałam Twentysomething - piosenkę, od której zaczęło się moje uwielbienie do Jamiego - byłam już naprawdę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

W drugiej części koncertu na scenie pojawiła się orkiestra smyczkowa, wzbogacona o niewielką sekcję perkusji i big-band. Wiedziałam, że Jamiemu towarzyszyć będzie NOSPR, ale o udziale big-bandu Akademii Muzycznej dowiedziałam się dopiero w czasie trwania koncertu i to była bardzo przyjemna niespodzianka. Domyślam się, jaka to była przyjemność i pewnie także wyzwanie dla moich big-bandowych kolegów i naprawdę... CHŁOPAKI, JESTEM Z WAS BARDZO DUMNA! Była moc, energia, precyzja, wszystko co być powinno, a do tego genialne solowe improwizacje. Myślę, że nie tylko mi, ale całej publiczności szczególnie zapadło w pamięć solo Szymona Klekowickiego na puzonie, zagrane absolutnie na światowym poziomie.
Cała ta część koncertu kipiała od ilości dźwięku, już sam zespół Jamiego z big-bandem nadawał muzyce rewelacyjnej intensywności, a smyczki stanowiły dodatkowy kolor, złagodzenie ostrej barwy sekcji blaszanej. Orkiestra rzeczywiście była jedynie tłem, czasem prawie niesłyszalnym, ale znalazła się na szczęście chwila na balladę - jeśli dobrze pamiętam było to Make someone happy - wykonaną jedynie przez Jamiego i smyczki, gdzie można było usłyszeć pełnię ich dźwięku.

Ten koncert byłby idealny, wprawdzie mocno "skakany", szalony, a wręcz imprezowy, ale nadal idealny, gdyby nie jedna rzecz. Gdyby nie coś, co niszczy co drugi koncert, na którym jestem, odbierając połowę radości słuchania - nagłośnienie. Byłam na kilku nagłaśnianych koncertach w NOSPR-ze, siedziałam w różnych miejscach i zawsze było źle. Wczoraj głównym problemem, standardowo, okazała się głośność. Rozumiem, że sala jest duża, wypełniona ludźmi po brzegi, bo faktycznie tak licznej publiczności, jak wczoraj jeszcze tam nie widziałam (wszystkie miejsca siedzące zajęte i bardzo dużo ludzi stojących), ale czy to znaczy, że musi być tak głośno? Zwłaszcza w drugiej połowie koncertu trudno było wytrzymać ten huk. Jednak w pierwszej także nie było najlepiej - zupełnie ginął wokal (a Jamie raczej nie ma słabego głosu), poziomy głośności instrumentów nie były do siebie dopasowane. Nie pisałam wcześniej o tych problemach z nagłośnieniem w NOSPR-ze, ale wczoraj uznałam, że to po prostu wstyd, żeby w tak pięknej sali z tak doskonałą akustyką (o czym można przekonać się podczas koncertów muzyki klasycznej) nie można było w spokoju cieszyć się muzyką na koncertach nagłaśnianych. Dodam tylko, że nie siedziałam w pierwszym rzędzie, byłam daleko od sceny, więc myślę, że problem odczuwało się w wielu miejscach. 

Mimo tych dźwiękowych niedogodności, koncert był cudowny i cały czas uśmiecham się na każde wspomnienie o nim. Oby więcej takich wykonawców pojawiało się w NOSPR-ze, czekam niecierpliwie na przyszłoroczny finał Bielskiej Zadymki Jazzowej!


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Podróż w świat ciemnych emocji [„Tango” Yasmin Levy w NOSPR]

Edyta Bartosiewicz