Siesta Festival 2017



Koncert Dino d'Santiago. Fotografia: Mirosław Dariusz Pająkowski/AF MDP-Photo

Uwielbiam ten moment, kiedy po Siesta Festivalu siadam do komputera i zaczynam Wam opowiadać o wybrzmiewających mi jeszcze w głowie koncertach. Nie mogę uwierzyć, że ten weekend minął tak szybko - było wspaniale, kolorowo i energetycznie, a Gdańsk kolejny raz na te kilka dni stał się stolicą muzyki świata.

Festiwal otworzył doskonały Dino d'Santiago z Wysp Zielonego Przylądka. Jeśli komuś wydaje się, że wie, jak śpiewa Dino, bo słuchał jego płyt, to się grubo myli. Żadne nagranie nie oddaje pełni umiejętności wokalnych tego artysty. Ma imponującą skalę, w każdym rejestrze wydobywa inne barwy i jest niesamowicie wszechstronny, urzeka swobodą. Myślę, że z powodzeniem odnalazłby się nie tylko w muzyce kabowerdyjskiej, choć cieszę się, że wybiera takie brzmienia. Do Gdańska przywiózł także świetny zespół, szczególnie zachwycił mnie szalony gitarzysta, najbardziej jazzowy w tym składzie. W dużej mierze dzięki niemu ta muzyka brzmiała nieco inaczej, wymykała się sztywnym ramom i balansowała na granicy różnych gatunków. Najsłabszym elementem było pojawienie się gościa, kabowerdyjskiej wokalistki - Kady. W duetach z Dino brzmiała ładnie, ale sama wypadła bardzo blado. Trzeba jednak przyznać, że zadanie miała trudne, bo Dino postawił poprzeczkę bardzo wysoko!
Drugi koncert pierwszego dnia był tym, na który chyba najbardziej czekałam. Tak mało zostało już muzyków kubańskich związanych z Buena Vista Social Club - zobaczenie na żywo Omary Portuondo było wielkim przeżyciem. Takie koncerty bywają jednak czasem pewnym ryzykiem - przyjeżdża 86-letnia gwiazda, legenda i istnieje obawa, że może nie śpiewać już tak dobrze... Co wtedy, jak krytykować taką postać? Na szczęście po pierwszych dźwiękach Omary odetchnęłam z ulgą, jest w bardzo dobrej formie wokalnej. Najbardziej podobała mi się w balladach, tych przeraźliwie smutnych bolerach, gdzie nie forsowała głosu. Każdy jej dźwięk był pełen emocji, treści, często bólu. Nigdy nie słyszałam tak przejmującego Bésame Mucho - z dużym udziałem publiczności utwór ten wcale nie zabrzmiał banalnie, lecz w pewien sposób... ostatecznie. Takich momentów było kilka, choć pewnie wielu słuchaczy przede wszystkim zapamięta powtarzane w nieskończoność Guantanamera... 
Omarze towarzyszył zespół młodych kubańskich muzyków, którzy grali rewelacyjnie, soczyście, nadając tym kompozycjom niepowtarzalny klimat. Choć zastanawiałam się, jak to wszystko zabrzmiałoby, gdyby Omara przywiozła zespół starszy, bardziej doświadczony nie tyle na scenie, co w życiu.
Cóż, to był koncert nierówny, ale w wielu momentach niezwykle wzruszający, intensywny, są piosenki, których nikt inny nie potrafiłby zinterpretować tak, jak Omara Portuondo. 

Mój pierwszy wieczór nie zakończył się na rytmach kubańskich, bo czekała mnie jeszcze Noc Fado - koncert, który jak co roku odbywa się w specjalnie przygotowanej sali kameralnej Filharmonii Bałtyckiej i jest próbą odtworzenia nastroju panującego w lizbońskich tawernach. Słuchacze siedzą przy stolikach, konsumują kolację stylizowaną na portugalską, a artyści występują na maleńkiej scenie bez nagłośnienia. W tym roku gwiazdą był gitarzysta portugalski Mário Pacheco, towarzyszyli mu: Pedro Pinhal na gitarze klasycznej, Rodrigo Serrão i osoba najważniejsza dla mnie, jako wielkiej fanki pięknych wokali - Maria Ana Bobone. Cudownie jest słuchać fado granego przez muzyków związanych z Clube de Fado, słyszałam ich kilka lat temu w Lizbonie i z radością przypomniałam sobie, jacy są fantastyczni. Mário Pacheco na gitarze gra bardzo subtelnie, miękko, jego brzmienia nie da się pomylić z żadnym innym. Uwagę zwracał też kontrabasista (już sam kontrabas nie jest w fado częsty), który brzmiał jak na jamie w klubie jazzowym, co tworzyło bardzo ciekawe połączenie. No i Maria Ana Bobone – to nie jest pieśniarka o bardzo mocnym, rozdzierającym głosie. Ma w sobie przede wszystkim dużo ciepła i światła, znacznie mniej smutku. Fantastycznie budowała napięcie, pielęgnowała każdy dźwięk i bawiła się kontrastami - lubię słuchać takich wokalistów! W większości wybierała lekkie i wesołe piosenki, ale ja szczególnie zapamiętałam jej interpretację Estranha forma de vida. Jest to jedna z moich ulubionych melodii fado, ale rzadko udaje mi się nią zachwycić w innym wykonaniu niż Amálii Rodrigues. Maria Ana Bobone w tym utworze była bardzo przekonująca. 
Kolejny dzień należał do Mor Karbasi – artystki być może najbliższej mi muzycznie spośród tegorocznych wykonawców. Miałam ogromne oczekiwania i może właśnie dlatego koncert ten sprawił mi pewien problem. Muszę jednak zacząć od tego, że był to naprawdę dobry występ pod względem wykonawczym - na scenie pojawili się sami profesjonalni muzycy. Najciekawszy wydał mi się pianista - Guy Mintus, młody chłopak, który na co dzień gra głównie jazz. Mam wrażenie, że na scenie czuł się najswobodniej ze wszystkich, zauroczył mnie zgrabnymi improwizacjami. Mor także była świetnie przygotowana - wszystkie szalone, pokrętne melizmaty wybrzmiewały perfekcyjnie, a przerysowaną teatralność dopracowała w najmniejszym szczególe. Jednak muzyczne sztuczki nie są nośne, jeśli nie kryją się za nimi autentyczne emocje. Pierwszy raz byłam na tak dobrze zagranym koncercie w sensie technicznym, który... kompletnie mnie nie porwał. Mor Karbasi nie budowała napięcia, nie czułam dialogu z publicznością, wzajemnego oddziaływania. Było to dla mnie bardzo zaskakujące. Żałuję, że cały koncert nie zabrzmiał tak, jak dwa bisy, w których nagle coś się ruszyło, pojawiła się nowa energia i emocje, a publiczność momentalnie odczytała ten komunikat nagradzając zespół owacją na stojąco. Nie wiem co się stało, ale czuję, że taka sytuacja braku dialogu (oczywiście muzycznego, nie mam tu na myśli rozmów z publicznością!) i wykonania jakby „zza szklanej szyby” nie jest normą u Mor, mam nadzieję, że będę jeszcze miała okazję usłyszeć ją w innym wydaniu. 

Trzeci dzień festiwalu przyniósł koncert... i tu właściwie nie ma odpowiednich słów, bo odnoszę wrażenie, że to był najwspanialszy występ nie tylko podczas tegorocznej edycji, ale wszystkich trzech, na których byłam. Eliane Elias wraz z zespołem absolutnie mnie oczarowała! Nie ma nic przyjemniejszego, niż słuchanie artystów z takim doświadczeniem, którzy na scenie bawią się muzyką i trzymają publiczność "w garści" bez prób idiotycznych zabaw w klaskanie, śpiewanie itp. To jest właśnie moc dialogu muzycznego, wzajemne oddziaływanie tej niezwykłej energii. Eliane Elias ze swoim brazylijskim temperamentem, jest prawdziwą liderką zespołu. Na fortepianie wcale nie gra kobieco, jest ognista i bezkompromisowa, zwraca uwagę jej wyczucie rytmu i wirtuozeria. A do tego ma głos zupełnie odmienny od sposobu grania: niski, miękki, cudownie szeleszczący, tak jak w bossa novie lubię najbardziej. Koncert nie byłby jednak tak świetny, gdyby nie muzycy towarzyszący Eliane - sami najlepsi. Miałam okazję usłyszeć najpiękniejsze solo kontrabasowe - Marc Johnson postanowił je zagrać smyczkiem, tylko z niewielkim dodatkiem pizzicat i otwierałam szeroko oczy ze zdumienia nad jego wirtuozerią, precyzją i wyczuciem. Na takie koncerty mogłabym chodzić codziennie, policzki bolały mnie od uśmiechania się, wciąż czuję się naładowana pozytywną energią i światłem, wprost z Brazylii. Nie był to jednak zwyczajny koncert taneczny do poskakania, myślę, że zupełnie nie to było założeniem artystów, by poderwać publiczność z krzeseł, lecz aby dać jej prawie dwie godziny doskonałego jazzu z elementami bossy i samby. Dobra muzyka i charyzmatyczni wykonawcy zawsze zostaną zrozumiani. 
Zakończenie festiwalu, to już tradycyjnie afrykańskie szaleństwo. Koncerty odbywają się w Klubie Parlament, publiczność tańczy, śpiewa, szaleje i zabawa zdaje się nie mieć końca. Do tegorocznego koncertu ten opis pasuje doskonale, choć właściwie trudno mówić tu w ogóle o podziale wykonawcy - publiczność, bo Ballou Canta tak zaangażował słuchaczy, że stali się oni także wykonawcami, zarówno muzykami, jak i tancerzami. Był to koncert prawdziwie... interaktywny! Ballou Canta co chwila wymyślał nowe układy taneczne do powtarzania, fragmenty do śpiewania i chyba nie było osoby, która temu szaleństwu nie dałaby się porwać. Bez wątpienia Ballou to najlepszy wodzirej wśród muzyków, jakiego znam, ale nikt nie bawiłby się tak dobrze, gdyby na scenie nie było zespołu świetnych wykonawców. Każdy zachwycał wirtuozowskimi solówkami, a mnie najbardziej spodobali się prawie jazz-rockowi basista i gitarzysta. Festiwal skończył się głośno i z prawdziwym przytupem!
To był mój trzeci Siesta Festival (choć odbywał się już siódmy raz) i mam wrażenie, że co roku jest coraz lepiej! A może po prostu każdy festiwal jest nieco inny. Niewątpliwie zawsze są to trzy dni bardzo zróżnicowane muzycznie, a mimo to spójne, dzięki temu pamięta się nie tylko brzmienie poszczególnych koncertów, ale całego festiwalu. Dobór artystów nigdy nie jest przypadkowy. Tym razem było wyjątkowo energetycznie i słonecznie, a oprócz młodych zdolnych wykonawców pojawiły się prawdziwe legendy muzyki świata. Cieszę się, że mogłam uczestniczyć w tym, jak zwykle bardzo dobrze przygotowanym i zorganizowanym festiwalu, to była dla mnie ogromna przyjemność. Do zobaczenia za rok!

Chętnych do zobaczenia jak wyglądał festiwal, odsyłam na facebooka - Siesta Festival, znajdziecie tu dużo zdjęć z koncertów.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Fado - o co w tym chodzi?

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Muzyczna wyspa Yumi Ito [Yumi Ito "Ysla"]