Feist na OFF Festivalu

Feist na OFF Festivalu 2017. Foto: Monika Stolarska / Onet

Od 12 lat regularnie przeszukiwałam Internet, sprawdzając, czy przypadkiem nie pojawiła się jakaś informacja o koncercie Feist w Polsce. Wciąż na próżno, co wydawało mi się dziwne, bo wiedziałam, że to artystka, która ma w tym kraju naprawdę dużo fanów. Długie kilkanaście lat, 4 studyjne płyty i nareszcie się doczekałam - Feist wystąpiła 4 sierpnia na OFF Festivalu w Katowicach!

Oczekiwanie na takie koncerty jest często bardziej emocjonujące niż sam występ, wiem też, że nie potrafię nigdy ocenić takiego wydarzenia w pełni obiektywnie, ale bez najmniejszych wątpliwości mogę przyznać, że Feist mnie nie zawiodła. Myślę, że każdy fan Feist odnalazł na tym koncercie coś dla siebie, bo był tu i czas na ostre przywalenie w gitarę, zabawę głosem, wspólne śpiewanie i kameralne piosenki tylko z gitarą. Mimo to niedosyt mogli mieć ci, którzy artystkę pokochali przede wszystkim za klimat płyty Let it die. Chyba nawet mnie - uwielbiającą każdą płytę Feist - zaskoczyło, że był to występ tak mocno rockowy. Wolałabym posłuchać tych piosenek w niewielkiej sali koncertowej albo w klubie, z dobrym nagłośnieniem i w kompletnie innym klimacie, ale... koncerty plenerowe rządzą się swoimi prawami, a przynajmniej tak sobie tłumaczę fakt, że zabrzmiało zaledwie kilka ballad. Występ zdominowała mocna perkusja, ostro zaznaczony bas i rockowa gitara - było szaleństwo i niesamowita energia. Najwyraźniej Feist ma w swoim muzycznym rozwoju taki moment, kiedy potrzebuje grać głośno, wręcz wyżywać się w każdej piosence. I nie mówię, że to źle.

Koncert rozpoczął się od tytułowego kawałka z najnowszej płyty - Pleasure i dobre 40 minut artystka poświęciła ostatniemu albumowi, obiecując (ku radości publiczności), że później przyjdzie czas na starsze piosenki. Mimo że ja również mam ogromny sentyment do poprzednich płyt Feist, muszę przyznać, że fragmenty z Pleasure zabrzmiały najbardziej autentycznie i intensywnie. Czułam, że ta muzyka i teksty są Feist szczególnie bliskie. Podziwiałam też jej grę na gitarze, której wcześniej jakoś nie potrafiłam docenić, na żywo jej solówki były magnetyzujące i bezkompromisowe. Chyba najbardziej urzekła mnie w bluesowym I'm not running away - jednej z moich ulubionych piosenek z Pleasure. Cieszę się, że w tym rockowym szaleństwie Feist pozwoliła sobie także na trochę zabawy głosem, harmonią nakładanych na siebie dźwięków, a muzycy z zespołu tworzyli jej świetny chórek. Feist nie jest wokalistką o bardzo mocnym głosie, ale od lat zachwyca mnie jej swoboda śpiewania - na żywo jeszcze większa niż na płytach. Może dlatego, że w ogóle podczas koncertów Feist jest znacznie bardziej emocjonalna. Żałuję tylko, że nie wszystkie wokalne niuanse były słyszalne. Zwłaszcza pod sceną w głośnikach dominowały perkusja i bas, przesłaniając w kulminacjach to, co naprawdę ciekawe w większości piosenek - harmonię i melodię.
Jeśli chodzi o muzykę z poprzednich płyt, to można powiedzieć, że Feist zrobiła... szybki przegląd. Wybrała po dwa-trzy kawałki z każdej płyty, po kolei z The Reminder, Metals i na koniec Let it die. Mocno utkwiło mi w pamięci szalone Sealion - świetny cover piosenki Niny Simone. To było jedno z tych wykonań, kiedy słuchacz ma wrażenie, że za chwilę cała scena wybuchnie i wyleci w powietrze! Jednak najbardziej wzruszyły mnie dwie piosenki z Let it die - tytułowy numer i przebojowe Mushaboom. Na te ostatnie kawałki muzycy wyciszyli się, zagrali znacznie oszczędniej, nietypowo - koncert nie skończył się z przytupem. Mushaboom Feist wykonała sama z gitarą, z mocno słyszalnym udziałem publiczności w refrenie.

Feist podczas tego koncertu niesamowicie połączyła ostre i naprawdę męskie granie z kobiecą subtelnością. Przeważało to pierwsze - zwłaszcza, kiedy Feist wyżywała się na swoich gitarach, ale nad tym wszystkim unosił się przecież jej subtelny, rozwibrowany i ciepły głos. Genialnym uzupełnieniem tej mieszanki muzycznej był także strój artystki i dekoracja sceny. Feist wystąpiła w różowej (absolutnie kobiecej!) sukience, a w tle w kilku piosenkach rozpościerał się wielki różowy wachlarz.

Cieszę się, że wreszcie polscy fani mieli szansę usłyszeć Feist na żywo. To był fantastyczny wieczór, a nawet noc - Feist rozpoczęła swój koncert o północy! Od pierwszej do ostatniej minuty jej występ był dla mnie ogromnym przeżyciem - spełnieniem marzeń. Po kilku latach usłyszałam koncert artystki, której muzyka mnie kształtowała, której piosenki towarzyszyły mi w najróżniejszych momentach życia. Brzegi kartek w książeczkach z jej wszystkich płyt mam poszarpane od ciągłego przeglądania tekstów. Kawał czasu i ważnej dla mnie muzyki. Emocje jakie towarzyszą takim koncertom są nie do porównania z niczym innym. Dzięki OFF Festival za taką możliwość!

OFF Festival 2017: Feist. Foto: Monika Stolarska / Onet

OFF Festival 2017: Feist. Foto: Monika Stolarska / Onet

OFF Festival 2017: Feist. Foto: Monika Stolarska / Onet


Tekst pojawił się również na portalu Muzyczny Kraków.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Fado - o co w tym chodzi?

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Muzyczna wyspa Yumi Ito [Yumi Ito "Ysla"]