Gdańsk Lotos Siesta Festival 2018

Siadam do komputera i głowę mam jeszcze pełną muzyki. Wciąż brzmią w niej ostatnie dźwięki Gdańsk Lotos Siesta Festival, związanego ze Siestą Marcina Kydryńskiego, który jak zwykle dostarczył sporo wrażeń. W przeciwieństwie do dwóch poprzednich bardzo wyrównanych poziomem i świetnych edycji, tym razem pojawiły się zarówno zachwyty jak i rozczarowania. Jednak decydujące są proporcje – zachwyty zdecydowanie przyćmiły rozczarowania.

Gdańsk Lotos Siesta Festival - Sara Tavares. Fot. Anna Rezulak

Tegoroczny festiwal rozpoczął się dzień wcześniej niż zazwyczaj – w czwartkowy wieczór otworzyła go swoim koncertem Sara Tavares. Wokalistka długo kazała czekać na swój kolejny koncert w Polsce, miała zaśpiewać w zeszłym roku, ale niestety uniemożliwiły to jej poważne problemy zdrowotne. Dziś wraca pełna energii, ale przede wszystkim znacznie dojrzalsza, z bagażem nowych doświadczeń, które słychać w jej muzyce. Pierwsze zmiany można było odczuć już na wydanej w 2017 roku płycie Fitxadu – melancholijnej, odrobinę transowej, nie tak bardzo słonecznie kabowerdyjskiej, jak wcześniejsza twórczość Sary.
Na czwartkowym koncercie zabrzmiały głównie piosenki z ostatniej płyty – dość monotonne, oparte na powtarzalnych schematach harmonicznych. Na żywo obroniły się znacznie lepiej niż w studiu, ale bez trudu można było zaobserwować, że publiczność mocniej porwały te starsze melodie i to chyba nie tylko kwestia tego, że podobno najbardziej lubimy słuchać tego, co znamy. Jednak nawet piosenki z poprzednich płyt okazały się zupełnie inne. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że energetyczne i taneczne Balance było podszyte ogromnym smutkiem, ta lekka piosenka zaczęła jakby „ważyć”. Wzruszyłam się interpretacją Ponto de luz, zabrzmiało bardziej przejmująco niż kiedykolwiek. Coś nowego – ciemnego i głębokiego – pojawiło się w jasnym i otwartym głosie Sary, nie mam też wątpliwości, że jest w doskonałej formie wokalnej.
To był długi koncert, tak jakby artystka w ogóle nie chciała schodzić ze sceny. Czułam jak cieszy się każdą chwilą i chce ją w pełni wykorzystać. Było w tym coś mocno chwytającego za serce, ale mimo to Sara tym razem nie wciągnęła mnie tak mocno swoją muzyką.

Moim drugim koncertem na Siesta Festivalu była Noc Fado i występ Fábii Rebordão. Znałam już tę pieśniarkę z Lizbony i cieszyłam się, że ponownie będę mogła ją usłyszeć bez nagłośnienia, tylko z gitarami – tak jak zawsze podczas Nocy Fado. Artystka przeszła jednak dużą przemianę, nie tylko w kwestii wyglądu. Obserwując jej ruchy i pewien rodzaj aktorstwa, a przede wszystkim wsłuchując się w charakterystyczne „triki wokalne”, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że widzę kopię Marizy. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że zagubiła gdzieś swoją autentyczność.
Z pewnością trema zrobiła swoje, ale było bardzo niewiele momentów, kiedy Fabia czuła się swobodnie w zaproponowanym repertuarze. Dominowały skoczne i radosne piosenki, a pieśniarka w tych melodiach brzmiała ciężko i bez polotu. Znacznie bardziej podobała mi się w przejmujących balladach, takich jak choćby Maldição, szkoda, że było ich tak mało. To właśnie w nich dało się poczuć szczere emocje i lepsze panowanie nad dźwiękiem.
Coś dziwnego wydarzyło się również w relacjach pomiędzy muzykami. Właściwie nie istniał dialog muzyczny Fábii i gitarzysty portugalskiego, pieśniarka kompletnie go zdominowała. Liderem za to zdawał się być Jorge Fernando, grający na gitarze klasycznej, znany kompozytor i producent.
Dźwięki, które najmocniej zostały we mnie po tym koncercie, to... Pod papugami Czesława Niemena, wykonane przez Fábię po polsku. Tak doskonale wyczuwała melodię języka polskiego, jakby uczyła się go od lat – ogromne gratulacje! Mam również wrażenie, że muzycznie było jej to bliższe niż tradycyjne fado. Jej mocny i głęboki głos idealnie pasował do tej stylistyki, a pieśniarka była nadzwyczajnie swobodna. Mimo, że lubię fado skrajne i porywcze, Fábia uświadomiła mi, że z tym także można przesadzić i doprowadzić do karykaturalnego wyolbrzymienia.

Drugi dzień rozpoczął swoim koncertem Raul Midón i sprawił, że nie tylko zapomniałam o wcześniejszych koncertach, ale w ogóle o całym świecie. Ten człowiek jest muzyką, każdy element jego ciała gra. Niewidomy od urodzenia artysta na scenę wprowadzany jest przez swojego menadżera, ale kiedy tylko staje przed mikrofonem i dostaje do rąk gitarę, okazuje się samowystarczalny. Nie znaczy to oczywiście, że świetni basista i perkusista nie odegrali ważnej roli, razem z Raulem tworzyli klimat i doskonały beat tych utworów.
Koncert wypełniły głównie piosenki z ostatniej płyty Raula Midona – Bad Ass And Blind. Z zafascynowaniem słuchałam jak niesamowitą energię i siłę przekazu zyskały na żywo, choć już studyjnie miały niemałą. Nie potrafię wybrać, czy bardziej kocham (lubię to za małe słowo) śpiewanie Raula, czy jego grę na gitarze. W jednym i drugim jest wirtuozem. Śpiewa niesamowicie, ma ogromną skalę i wiele barw, każdy rejestr mieni się innymi kolorami. Zawsze jednak dla mnie najważniejsze są emocje, a w jego śpiewaniu nie ma nawet chwili na obojętny dźwięk, jest w stu procentach zaangażowany w każdy dźwięk energią, myślą i uczuciem. Na gitarze gra momentami jak na perkusji, ale jednocześnie z ogromną swobodą, a jego improwizacji mogłabym słuchać bez końca. Co ciekawe Raul ma właściwie jeszcze jeden instrument – perfekcyjnie naśladuje głosem trąbkę.
Te wszystkie elementy sprawiły, że artysta najbardziej urzekł mnie w kilku utworach, które wykonał solo. W Sunshine (I can fly) genialnie łączył rytm (oprócz gitary zagrał także na perkusji), delikatność melodii i długie trąbkowe improwizacje. Najbardziej jednak szalałam po Spain Chicka Corei. Uwielbiam ten utwór, a Raul zagrał go z taką energią i zaśpiewał tak perfekcyjną intonacją, że nie mogłam wyjść z podziwu.
Mimo że w następnych dniach okazało się, że Raul miał sporą konkurencję, to jego koncert poruszył mnie najmocniej. Nikt nie był tak spontaniczny, bezpretensjonalny, zwyczajny, a jednocześnie genialny. Mam nadzieję, że ten Wielki Muzyk odwiedzi jeszcze Polskę w niedalekiej przyszłości.

Niestety Marta Gómez po Raulu Midónie właściwie nie miała szans. Mogła uwieść delikatnością i wzruszającymi piosenkami, których trochę ma w repertuarze, ale wybrała kierunek lekki i słoneczny. Możliwe, że gdyby koncerty ułożone były odwrotnie, zupełnie inaczej odebrałabym występ Marty, ale w tej konfiguracji wypadła blado. Piosenki z najnowszej płyty (La alegría y el canto) niestety zbyt mocno zlewały się w jedną całość. Przeplatały się w nich południowoamerykańskie taneczne rytmy, ale dominowały dość popowe harmonie. Miałam też wrażenie, że większość melodii była durowa, niezależnie od tematu piosenki. To zaskakujące, bo Marta odnosi się w swoich tekstach do ważnych kwestii społeczno-politycznych czy kulturowych, zwraca uwagę na problemy krajów Ameryki Południowej. Różnorodna tematyka nie wpływa jednak na zróżnicowanie muzyczne.
Były dwie piosenki, które mocno utkwiły mi w pamięci, bo przełamywały przejęty schemat. Pierwszą z nich artystka wykonała tylko z gitarzystą, w pięknej i wzruszającej balladzie Tierra, tan sólo nareszcie poczułam w warstwie muzycznej o czym śpiewa wokalistka. Druga, La Melancolía, pochodząca z ostatniej płyty, z samą perkusją, najlepiej uwidoczniła możliwości wokalne Marty oraz silne inspiracje muzyką tradycyjną.
Koncert pozostawił mi spory niedosyt, zwłaszcza, że Marta Gómez ma piękny, ciepły głos, nieskazitelną intonację i cudowną swobodę w śpiewaniu. Warto też wspomnieć o fleciście, który wystąpił w zespole – jego instrumenty wprowadziły ciekawą barwę do tych piosenek, a wirtuozowskie improwizacje przykuwały uwagę.

Sobotni wieczór w Filharmonii należał do jednego z najcudowniejszych wokalistów pochodzących z Cabo Verde – Tito Parisa. To jeden z tych artystów, który potrafi nawet w tak dużej sali stworzyć atmosferę małego klubu. Po latach koncertów zdecydował się w zeszłym roku wreszcie wejść do studia i nagrać nową płytę – Mim Ê Bô. To była pierwsza w Polsce okazja do usłyszenia tego repertuaru.
Tito jest cudownie konsekwentny w swoim nieuleganiu modom i bardzo go za to lubię. Śpiewa melodyjne piosenki inspirowane tanecznymi rytmami z Cabo Verde, tęskne morny i nic nie wskazuje na to, by coś w tej kwestii miało się zmienić. Cieszę się, że mogłam znów wsłuchiwać się w jego zachrypnięty głos, którym czaruje tak od niechcenia. Ta muzyka płynie, kołysze... ale też nie zatrzymuje uwagi na dłużej. Moim zdaniem Tito dużo lepiej odnajduje się grając po kilka piosenek z gitarą w małym klubie, pełna forma koncertu trochę u niego zawodzi, robi się zbyt monotonnie.
Niewątpliwie ożywiającym momentem było pojawienie się gościnnie Fábii Rebordão. Artyści zaśpiewali razem wielki przebój Cesárii Évory – Sodade. Ten krótki występ sprawił, że cieplej spojrzałam na Fabię, jej szalona improwizacja pod koniec uświadomiła mi bardzo mocno, że to nie jest dziewczyna, która kiepsko śpiewa, tylko może po prostu nie do końca odnajduje się w fado.

Niedzielny koncert Take 6 był prawdopodobnie tym, na który najbardziej czekałam. Zawsze fascynowały mnie zabawy głosem (może dlatego, że Bobby McFerrin i Novi Singers byli ważnymi muzykami mojego dzieciństwa), więc marzyłam o tym, by kiedyś usłyszeć na żywo tych sześciu amerykańskich wokalistów. Podobnie jak Raul Midón nie wykonują oni muzyki, która byłaby mi szczególnie bliska, ale są takimi profesjonalistami, że nie da się nimi nie zachwycić podczas koncertu.
Swój występ rozpoczęli głośno i mocno, niemal z hip-hopowym beatem, ale szybko przeszli w łagodniejszy soul, jazz i oczywiście gospel. Nie będzie określeniem na wyrost, jeśli powiem, że była to najprawdziwsza wokalna uczta. Takie 6 brzmią razem jak jeden świetnie zestrojony instrument, ich wrażliwość na dźwięk i słuchanie się nawzajem to coś, czego muzycy powinni się od nich uczyć. Jednak nie tylko w grupie brzmią dobrze. Po godzinie koncertu miałam wrażenie, że doskonale znam już barwę głosu i możliwości każdego z nich, nie ma w tym zespole ani jednego kiepskiego wokalisty. Wśród kilku rewelacyjnych tenorów każdy jest inny, w czym innym się specjalizuje i w taki też sposób układane były ich solówki. Niewątpliwie wszyscy mają imponującą swobodę śpiewania, a tysiące ozdobników wydobywają się z ich gardeł, jakby to były proste dźwięki. Zachwycił mnie również zespołowy bas, Alvin Chea, odnajdujący się świetnie w beat-boxie, jak i w roli kontrabasu.
Najmocniej przemówiły do mnie ballady, gdzie dzięki ciszy i delikatności można było wysłyszeć, jak doskonale ich głosy łączą się ze sobą, jak wspólnie budują harmonię. Miałam wrażenie, że w bardziej energetycznych kawałkach oklaski publiczności zagłuszały to, co mnie fascynowało najbardziej, czyli współbrzmienie Take 6, ale trzeba przyznać, że wszyscy członkowie zespołu mają niesamowitą charyzmę, więc rozumiem, że udzielała się ona słuchaczom.
Take 6 to także zespół świetnych aktorów. Robią na scenie fascynujące show i choć zwykle krzywię się na takie rzeczy, im dałam się porwać. Zresztą było to nieuniknione, ich koncert odbywał się w całej sali – nie tylko na scenie. Publiczność cały czas była angażowana w tworzenie muzyki z artystami. Tak, właśnie, to nie było proste powtarzenie jednej melodyjki, tylko potraktowanie słuchacza jak muzycznego partnera.
Wyszłam z Filharmonii naładowana pozytywną energią, mając chęć na jeszcze więcej, na szczęście za kilka dni Take 6 wydają nową płytę i przyjadą w lipcu na koncerty do Polski. Jestem pewna, że to będą fantastyczne doznania!

Na zakończenie festiwalu w Starym Maneżu wystąpiła brazylijska wokalistka Roberta Sá. Liczyłam na przyjazny, taneczny wieczór, ale artystka zaprezentowała o wiele, wiele więcej!
Już na początku urzekł mnie sam skład zespołu, tylko trzech instrumentalistów (perkusja, gitara oraz inne instrumenty strunowe szarpane) i Roberta Sá. To sprawiło, że ich brzmienie było bardzo subtelne, ale energii mieli więcej niż niejeden zespół z przesterowanym basem. Przez cały koncert bawili się rytmami z różnych rejonów Brazylii, a mieli w sobie tyle radości, że musiała się ona udzielić publiczności. Prawdopodobnie nie zachwyciłabym się jednak tą muzyką tak bardzo, gdyby nie Roberta – jej głos i sposób śpiewania. Roberta doskonale czuje to charakterystyczne połączenie słońca i melancholii obecne w całej muzyce luzofońskiej. Jej ciepły, niski głos jest jak balsam, ale nie śpiewa zbyt gładko, każde słowo niesie w sobie emocje. Słuchając jej, myślałam o tym, że właśnie tego zabrakło mi w tegorocznym fado Fábii Rebordão, żebym od początku do końca czuła opowiadane przez nią historię. Roberta Sa była niesamowicie sugestywna, zmysłowa, a jej ruchy i dźwięki bardzo spójne. W dwóch balladach, a zwłaszcza w Covardii, bardzo mocno mnie poruszyła i był to ten rodzaj wzruszenia, na który czekałam cały festiwal, ogromna intensywność i nagromadzenie szczerych emocji.
Cieszę się, że w tym roku na ostatnim koncercie w miejsce „afrykańskiej fiesty” pojawiła się brazylijska artystka, to zdecydowanie bliższe mi brzmienia. Wraz z towarzyszącymi jej muzykami udowodniła, że mały skład i oszczędność dźwiękowa nie musi oznaczać braku tanecznej energii. Już się nie mogę doczekać kolejnych koncertów Roberty Sá, oby wróciła do Polski jak najszybciej!

Gdańsk Lotos Siesta Festival - Roberta Sá. Fot. Anna Rezulak
Mimo pewnych nierówności wracam ze Siesta Festivalu z poczuciem, że dał mi wszystko, czego potrzebowałam – wirtuozerię, szalone improwizacje i wzruszenia. To był zdecydowanie rok świetnych i charakterystycznych wokali, których barwy na długo pozostają w uszach, a przede wszystkim w sercach. Raul Midón, Take 6 i Roberta Sá zachwycili mnie do tego stopnia, że już wypatruję, kiedy i gdzie znów będę mogła ich usłyszeć na żywo. Otworzyli mnie na nowe brzmienia, sprowokowali do poszukiwań i dali ogromną dawkę energii – chyba tak powinna działać muzyka. Może właśnie ich genialność sprawiła, że pozostałe koncerty nie były w stanie mnie tak bardzo poruszyć. Sara Tavaes, Fábia Rebordão, Marta Gómez i Tito Paris mieli w tym roku mocną konkurencję. Możliwe, że mocniejszą niż kiedykolwiek.


Więcej zdjęć znajdziecie na facebooku festiwalu

Komentarze

  1. Byłem byłem i muszę bardzo zachwalić ten festiwal. Zdecydowanie są to moje klimaty. Warto się wybrać jak będzie jeszcze organizowany w przyszłości. Z biletami nie było żadnych problemów, następnym razem zbiorę większą ekipę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kolejna edycja planowana jest w dniach 25-28 kwietnia, jak zawsze w Gdańsku. Z pewnością na blogu pojawią się jeszcze szczegółowe informacje na ten temat :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Podróż w świat ciemnych emocji [„Tango” Yasmin Levy w NOSPR]

Edyta Bartosiewicz