Podróż w czasie z Edytą Bartosiewicz [Solo Act w Klubie Kwadrat w Krakowie]

2003 rok – pierwszy raz słucham płyty Dziecko i kompletnie przepadam, zakochuję się w głosie Edyty Bartosiewicz i już nigdy się nie odkocham. 2013 rok – słyszę Edytę pierwszy raz na żywo w Chorzowie, a później mamy możliwość porozmawiać podczas spotkania w Empiku po premierze albumu Renovatio; 10 lat planowałam tę przemowę, głos mi się łamie, mówię połowę tego, co chciałam powiedzieć. 2023 rok – trafiam na koncert Edyty, o jakim marzyłam: solo, najbardziej intymnie jak się da. Ten wieczór w krakowskim Klubie Kwadrat był dla mnie pięknym domknięciem, bardzo go potrzebowałam.


Solo act Edyty Bartosiewicz to rodzaj występu, który ciężko recenzować. Może łatwiej byłoby go zrelacjonować, ale taka relacja nie byłaby w stanie oddać atmosfery tego spotkania artystki z publicznością. Formułę, którą przyjęła Bartosiewicz, nie do końca chyba powinno się nazywać koncertem. Piosenki stanowią tu jedynie bazę opowieści i rozmowy – o szaleństwie lat 90., o sławie, sukcesie, ale przede wszystkim o emocjach, którymi to wszystko było okupione. Jest śmiech (Edyta bardzo barwnie opowiada anegdoty ze swojego życia) i chwila na zadumę. A ten krakowski koncert-opowieść dawał też potężną dawkę pozytywnej energii i wiary w to, że da się przełamać własne ograniczenia, lęki.


Edyta Bartosiewicz, Klub Kwadrat, Kraków, 26.11.2023.


Niewykluczone, że historię Bartosiewicz odbieram tak emocjonalnie i w odniesieniu do siebie, bo przez lata – zwłaszcza te nastoletnie – jej piosenki mówiły do mnie. Odnajdywałam w jej tekstach siebie, szukałam rozwiązań, odpowiedzi, ukojenia. Wciąż wracam do nich w tym samym celu. I dlatego solowy koncert tak mnie wzruszył – to było 100% piosenek Edyty w piosenkach Edyty! Miałam wrażenie, że gdy siedzi na scenie sama, tylko z gitarą, każde słowo ma większy ciężar, więcej znaczy. A obserwując te kilkaset osób wokół mnie (bez wątpienia fanów, znali nie tylko refreny!) mogłam doświadczyć jeszcze jednej pięknej rzeczy – wspólnoty odczuć.


Podobało mi się, jak ten koncert został rozplanowany. Chronologiczne ułożenie piosenek pozwoliło na prawdziwą podróż w czasie, na stopniowe wchodzenie wraz z artystką na różne etapy i poznawanie towarzyszących im emocji. Szkoda trochę, że zabrakło miejsca na mniej znane utwory – repertuarowo to było takie the best of, ale właśnie te piosenki słuchacze pokochali, z nimi identyfikuje się największa grupa, może więc dobrze, że właśnie one były tu podstawą dialogu.


Co ciekawe, w tym piosenkowym the best of moją uwagę przykuły najbardziej wcale nie te utwory, które przez lata znajdowały się u mnie na liście ulubionych. W Jenny jak nigdy do głosu doszła buntowniczka. Czułam, że Edyta, interpretując tę piosenkę dziś, inaczej rozkłada akcenty, co sprawiło, że tekst o zagubionej i jednocześnie silnej dziewczynie, zaczął nabierać dla mnie nowych znaczeń. Inaczej zabrzmiało też Siedem mórz, siedem lądów, wobec którego zawsze byłam dość obojętna. W Krakowie ta piosenka okazała się wyjątkowo przejmująca – nie tylko ze względu na jakiegoś rodzaju przesunięcia akcentów w tekście, ale także w kontekście wykonawczym i aranżacyjnym. Głos Edyty doskonale niósł tu emocje, a kilka nowych akordów dodało tej kompozycji świeżości.


Z przyjemnością wysłuchałam też swoich ulubionych piosenek. Cieszę się, że Bartosiewicz regularnie na koncertach sięga po muzykę z anglojęzycznej płyty Love (1992). Odnoszę wrażenie, że jej dzisiejszy wokal, nieco inny (i – jak podkreślała Edyta podczas koncertu – znacznie zdrowszy!) od tego, który znamy z lat 90., świetnie pasuje do melodyjności tych utworów. Totalnie rozpływałam się, słuchając jej barwy i spokojnie prowadzonej frazy w Have to carry on. Cieszę się też, że znalazło się na koncercie miejsce na tytułowy utwór z płyty Dziecko (1997) – mimo że nie był to największy przebój. To piosenka, którą zawsze bardzo przeżywam, a w Krakowie Edyta „opowiedziała” ten tekst niezwykle sugestywnie i przejmująco.


Wspomniałam już, że repertuar koncertu ułożony był chronologicznie, pojawiła się więc także muzyka z albumów artystki wydanych w XXI wieku. Przyznaję, że Ten moment (2020) to płyta, od której (poza dwiema, może trzema perełkami) kompletnie się odbiłam, jednak do Renovatio (2013) – jako tej wyczekanej – mam spory sentyment. Co ciekawe, Edyta wybrała z tego tworzonego wiele lat albumu tylko jeden utwór i to wcale nie singlowych Rozbitków, lecz Pętlę i dodała temu utworowi jeszcze więcej mocy.


Piszę ten tekst i myślę o tym, że czytając go, ktoś może zapytać: „no dobrze, ale w jakiej właściwie ta Bartosiewicz jest formie wokalnej?”. Proszę bardzo, odpowiadam: dobrej. Od 2013 roku to już czwarty koncert, na którym ją słyszę i czuję, że jest coraz lepiej. Formuła solowego występu obnaża wszystko, tu nie ma miejsca na schowanie się za perkusją i gitarą elektryczną. Myślę, że wiele polskich wokalistek pop-rockowych, które robiły karierę w tym samym czasie, co Edyta, nie zdecydowałoby się na granie takich koncertów. Dużo tu ryzyka i jasne – może się zdarzyć, że chwyt nie ten, że dźwięk nieco obok, że coś zaszwankuje. Ale działo się to rzadko, bo odniosłam wrażenie, że Bartosiewicz przestała się ze swoim głosem siłować. Jest w niej dziś więcej naturalności i swobody niż kiedykolwiek, a to wszystko uwidacznia się w jakości wykonania.


Jestem bardzo szczęśliwa, że mogłam doświadczyć solowego występu Edyty Bartosiewicz. Znów mogłyśmy się też spotkać, porozmawiać – a pomyśleć, że jeszcze kilkanaście lat temu to wszystko wydawało mi się takie nierealne…



Po koncercie - wersja pozowana


Po koncercie - wersja niepozowana







 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Podróż w świat ciemnych emocji [„Tango” Yasmin Levy w NOSPR]

Edyta Bartosiewicz