6. Warszawski Festiwal Skrzyżowanie Kultur
I się skończyło... A było miło.
Za absolutny hit festiwalu uznaję Buikę. Nie wiem, czy nie był to najlepszy koncert na jakim kiedykolwiek byłam! Najpierw dostawaliśmy od Buiki płyty z przełamanym flamenco, ostatnio natomiast nagrała płytę z kubańskim pianistą Chucho Valdesem. Szczerze mówiąc nie wiedziałam w jakiej stylistyce będzie ten koncert. Wiedziałam, że będzie dobry, pełen emocji i że Buika będzie hipnotyzowała swoim głosem... ale nie wiedziałam, że aż tak. Dostaliśmy mieszankę jazzu, muzyki afrykańskiej, kubańskiej, flamenco... wszystko to niezwykle teatralne, ekspresyjne. Buika jest muzyką. Buika nie śpiewa piosenek - Buika gra swoim głosem, poszukuje, improwizuje. Trudno było oderwać od niej oczy i uszy (lub odwrotnie). To właśnie była muzyka pełna prawdziwych emocji, silnych, skrajnych...
Niezapomniany wieczór, bardzo lubię te momenty kiedy zachwycam się koncertem i trudno mi powiedzieć na jego temat cokolwiek złego.
Ale, ale! Muszę tu też wyskoczyć z obroną Ivana Linsa, który wystąpił w Kongresowej przed Buiką. Spotkałam się z wieloma opiniami, że był nudny i nie zgadzam się z tym! Przede wszystkim eksperymenty jakie Ivan Lins robi z głosem, jak wiele barw wydobywa (choć przyznaję, że Buika jeszcze więcej, ale trudno ich porównywać, bo to dwa zupełnie różne rodzaje śpiewania!), ciągłe zmiany harmonii, świetne aranżacje, zabawa rytmem... to mnie ujęło. Ten koncert miał w sobie niezwykły spokój, gładkość i był baaardzo romantyczny. Lins zaskoczył mnie pozytywnie na tym koncercie. Po słuchaniu nagrań studyjnych nie byłam jego fanką, niczym mnie szczególnie nie zachwycał. Dopiero na koncercie jego piosenki nabrały zupełnie nowych barw, usłyszałam ich melodyjność. Dobrze, że ten pierwszy dzień festiwalu zaczął się od Ivana Linsa, a nie od Buiki. Blado wypadłby, gdyby znalazł się po wulkanie energii jakim tego dnia niewątpliwie była Buika.
Koncerty namiotowe w następnych dniach... chyba gorsze. Niewątpliwie przeżyciem było zobaczenie na żywo Ladysmith Black Mambazo. Są świetni, ale nie wiem czy namiot, dla nich śpiewających a cappella to najlepsze miejsce.
Mayra Andrade, tak bardzo przeze mnie oczekiwana - nie zawiodła. Zawiodło jedynie nagłośnienie, bo Mayra naprawdę ma mocny głos, a nie przebijała się często przez tą potworną ilość basów. Co nie zmienia faktu, że Mayra jest urocza, że ma przepiękną barwę głosu... Uwielbiam w jej wykonaniu zwłaszcza te kawałki w stylu morny - wyraźnie wzoruje się na Cesarii Evorze, ale robi to pięknie, nikt chyba nie ma lepszych warunków głosowych do wzorowania się na tej mistrzyni, od Mayry. Na koniec Mayra zachwyciła swoją wokalizą... to końcowe improwizowane solo było OSZAŁAMIAJĄCE! Cudownie jest słuchać ludzi z tak ogromną wyobraźnią muzyczną.
Dzień chiński, to ciekawe odkrycia, choć chyba lepiej brzmiące na płytach niż na koncercie (częściowo to znów wina nagłośnienia). Najciekawsze były zdecydowanie panie z Qing Mei Jing Yue - kwartet klasycznej muzyki chińskiej. Grają na tradycyjnych instrumentach (nie, wybaczcie, pisanie ich nazw i opisywanie o co w nich chodzi przekracza moje możliwości!) i to jak! Niezwykły... dla mnie totalnie nowy i egzotyczny koncert.
Z Argentyny? Astillero - też odkrycie festiwalowe. Czy tango? Blisko im do tanga, ale przede wszystkim dobrze zagrana, pełna EMOCJI muzyka. Kontrasty, ekspresja, mocne wrażenia, dramatyzm. Wszystko akustyczne, do tego obrazy korespondujące z muzyką. Wbijało w fotel.
Na koniec Salif Keita. Długo czekałam na ten koncert i chyba się nie zawiodłam. Kolejny zjawiskowy głos, legenda muzyki afrykańskiej. Bardzo transowe, monotonny rytm bębnów oczyszczał, odprężał. Afryka, Afryka... czuło się w tym prawdziwe emocje. Do tego chórek, który mnie absolutnie zachwycił! Dobry koncert, ale znów problem nagłośnienia... gdyby tak ciszej i mniej basów - o ile milej wchodziłoby się w ten trans :)
Nie będę opisywać wszystkich koncertów, ograniczyłam się do tego co mnie naprawdę zaciekawiło i co... no właśnie, co było prawdziwe, co na mnie podziałało, co niosło za sobą jakieś silne emocje. Doszłam po tym festiwalu do wniosku, że coś musi mnie poruszyć, żeby mi się podobało. MIŁE sprawdza się tylko na chwilę, a musi być jeszcze ciekawe, nurtujące, żeby pozostało we mnie na dłużej.
Trochę mi zabrakło tej prawdy na tegorocznym Skrzyżowaniu Kultur. Za dużo imprezy, przekombinowania. No ale.. jak tak patrzę ile pochwał znalazło się powyżej, to chyba jednak nie było źle! :) Zobaczymy co zaserwują nam w przyszłym roku!
Za absolutny hit festiwalu uznaję Buikę. Nie wiem, czy nie był to najlepszy koncert na jakim kiedykolwiek byłam! Najpierw dostawaliśmy od Buiki płyty z przełamanym flamenco, ostatnio natomiast nagrała płytę z kubańskim pianistą Chucho Valdesem. Szczerze mówiąc nie wiedziałam w jakiej stylistyce będzie ten koncert. Wiedziałam, że będzie dobry, pełen emocji i że Buika będzie hipnotyzowała swoim głosem... ale nie wiedziałam, że aż tak. Dostaliśmy mieszankę jazzu, muzyki afrykańskiej, kubańskiej, flamenco... wszystko to niezwykle teatralne, ekspresyjne. Buika jest muzyką. Buika nie śpiewa piosenek - Buika gra swoim głosem, poszukuje, improwizuje. Trudno było oderwać od niej oczy i uszy (lub odwrotnie). To właśnie była muzyka pełna prawdziwych emocji, silnych, skrajnych...
Niezapomniany wieczór, bardzo lubię te momenty kiedy zachwycam się koncertem i trudno mi powiedzieć na jego temat cokolwiek złego.
Ale, ale! Muszę tu też wyskoczyć z obroną Ivana Linsa, który wystąpił w Kongresowej przed Buiką. Spotkałam się z wieloma opiniami, że był nudny i nie zgadzam się z tym! Przede wszystkim eksperymenty jakie Ivan Lins robi z głosem, jak wiele barw wydobywa (choć przyznaję, że Buika jeszcze więcej, ale trudno ich porównywać, bo to dwa zupełnie różne rodzaje śpiewania!), ciągłe zmiany harmonii, świetne aranżacje, zabawa rytmem... to mnie ujęło. Ten koncert miał w sobie niezwykły spokój, gładkość i był baaardzo romantyczny. Lins zaskoczył mnie pozytywnie na tym koncercie. Po słuchaniu nagrań studyjnych nie byłam jego fanką, niczym mnie szczególnie nie zachwycał. Dopiero na koncercie jego piosenki nabrały zupełnie nowych barw, usłyszałam ich melodyjność. Dobrze, że ten pierwszy dzień festiwalu zaczął się od Ivana Linsa, a nie od Buiki. Blado wypadłby, gdyby znalazł się po wulkanie energii jakim tego dnia niewątpliwie była Buika.
Koncerty namiotowe w następnych dniach... chyba gorsze. Niewątpliwie przeżyciem było zobaczenie na żywo Ladysmith Black Mambazo. Są świetni, ale nie wiem czy namiot, dla nich śpiewających a cappella to najlepsze miejsce.
Mayra Andrade, tak bardzo przeze mnie oczekiwana - nie zawiodła. Zawiodło jedynie nagłośnienie, bo Mayra naprawdę ma mocny głos, a nie przebijała się często przez tą potworną ilość basów. Co nie zmienia faktu, że Mayra jest urocza, że ma przepiękną barwę głosu... Uwielbiam w jej wykonaniu zwłaszcza te kawałki w stylu morny - wyraźnie wzoruje się na Cesarii Evorze, ale robi to pięknie, nikt chyba nie ma lepszych warunków głosowych do wzorowania się na tej mistrzyni, od Mayry. Na koniec Mayra zachwyciła swoją wokalizą... to końcowe improwizowane solo było OSZAŁAMIAJĄCE! Cudownie jest słuchać ludzi z tak ogromną wyobraźnią muzyczną.
Dzień chiński, to ciekawe odkrycia, choć chyba lepiej brzmiące na płytach niż na koncercie (częściowo to znów wina nagłośnienia). Najciekawsze były zdecydowanie panie z Qing Mei Jing Yue - kwartet klasycznej muzyki chińskiej. Grają na tradycyjnych instrumentach (nie, wybaczcie, pisanie ich nazw i opisywanie o co w nich chodzi przekracza moje możliwości!) i to jak! Niezwykły... dla mnie totalnie nowy i egzotyczny koncert.
Z Argentyny? Astillero - też odkrycie festiwalowe. Czy tango? Blisko im do tanga, ale przede wszystkim dobrze zagrana, pełna EMOCJI muzyka. Kontrasty, ekspresja, mocne wrażenia, dramatyzm. Wszystko akustyczne, do tego obrazy korespondujące z muzyką. Wbijało w fotel.
Na koniec Salif Keita. Długo czekałam na ten koncert i chyba się nie zawiodłam. Kolejny zjawiskowy głos, legenda muzyki afrykańskiej. Bardzo transowe, monotonny rytm bębnów oczyszczał, odprężał. Afryka, Afryka... czuło się w tym prawdziwe emocje. Do tego chórek, który mnie absolutnie zachwycił! Dobry koncert, ale znów problem nagłośnienia... gdyby tak ciszej i mniej basów - o ile milej wchodziłoby się w ten trans :)
Nie będę opisywać wszystkich koncertów, ograniczyłam się do tego co mnie naprawdę zaciekawiło i co... no właśnie, co było prawdziwe, co na mnie podziałało, co niosło za sobą jakieś silne emocje. Doszłam po tym festiwalu do wniosku, że coś musi mnie poruszyć, żeby mi się podobało. MIŁE sprawdza się tylko na chwilę, a musi być jeszcze ciekawe, nurtujące, żeby pozostało we mnie na dłużej.
Trochę mi zabrakło tej prawdy na tegorocznym Skrzyżowaniu Kultur. Za dużo imprezy, przekombinowania. No ale.. jak tak patrzę ile pochwał znalazło się powyżej, to chyba jednak nie było źle! :) Zobaczymy co zaserwują nam w przyszłym roku!
Komentarze
Prześlij komentarz