Melody Gardot w Kongresowej

Tak myślałam, że coś zniszczy moje plany ułożenia wszystkich wpisów o fado jeden po drugim. Miało się udać, ale dzisiejszego występu Melody Gardot nie mogę nie opisać i muszę to również natychmiast opublikować, bo jutro już wrażenia nie będą takie same.
Cały czas nie mogę wyjść z podziwu dla Melody i dla całego zespołu, który zdawało się, że jest jednym organizmem, że wszyscy jakby oddychają razem. Nigdy nie byłam na tak wspaniałym koncercie, a przecież był i pierwszy warszawski koncert Marizy, Buika, Antony and the Johnsons, ale dziś Melody... przebiła wszystkich, wcisnęła w fotel i uniosła z niego w tanecznych rytmach. Była perfekcyjna, dzika, spokojna. Mam wrażenie, że pokazała pełen wachlarz swoich możliwości. A może nawet to jeszcze nie było wszystko? Niewątpliwie jest nieobliczalna.

Od razu zwrócę uwagę na to, że Melody Gardot na płytach studyjnych i na koncercie, to jakby dwie różne osoby. Chociaż zasłuchuję się w jej płytach, to jednak pozostawiają one pewien niedosyt, zwłaszcza ostatnia - The Absence. Tymbardziej czekałam na koncert, bo byłam ciekawa, czy uda jej się "ożywić" na koncercie te utwory. Poszłam... oczekując dużo. Liczyłam na to, że mnie zaskoczy, ale nie wiedziałam, że zrobi to aż tak.
Już od pierwszych dźwięków Melody zaczarowała publiczność zgromadzoną w Kongresowej. Zaczęła solo, pokazując najróżniejsze barwy i rejestry swojego głosu. To zabawne, bo pewnie większość wokalistek, którym wydaje się, że mają niezły głos, potrafią nim dobrze zaśpiewać piosenkę, nie poszukiwałaby nic więcej. Melody poszukuje, w każdym dźwięku szuka innej barwy. Raz przypomina Evę Cassidy, za chwilę zamienia się w Janis Joplin, potem dziwimy się, że nie jest czarnoskórą wokalistką jazzową, kiedy nagle śpiewa prawie postawionym głosem, ale żeby jeszcze bardziej zmylić słuchacza uzyskuje piano, w którym brzmi jak słodka mała dziewczynka. To wszystko mieści się w jednej drobnej dziewczynie. Nie można było jej nie słuchać, przyciągała uwagę - zarówno wtedy, kiedy przepięknie improwizowała bez słów, jak i wtedy gdy śpiewała z tekstem. Poza tym to ona jest liderką zespołu. Pisałam, że tworzą taką niezwykłą całość, owszem, ale to Melody jest na pierwszym planie. Chyba, że solo ma akurat saksofonista. To dopiero muzyk-szaleniec! Ja wiem, że z instrumentami można wiele, ale pierwszy raz słyszałam i widziałam (!) kogoś grającego na dwóch saksofonach równocześnie! Udała mu się ta sztuczka świetnie, ale jego wirtuozeria na jednym saksofonie dopiero była powalająca! Drugą ważną postacią na tym koncercie był również wiolonczelista. Po pierwsze dlatego, że rzadko się zdarza, żeby wiolonczela w zespole tego typu miała tak ważną rolę, po drugie dlatego, że... był genialny. Te jego improwizacje, głęboki, brzmiący dźwięk, a w ostatnim bisie nawet udało mu się potraktować wiolonczelę jak gitarę i pewnie nie widząc na czym gra, uznałabym, że to jakiś rodzaj gitary. To było to. Przy okazji obserwowania muzyków, zorientowałam się też, że to był chyba pierwszy koncert, na którym nie pojawiła się gitara basowa, a kontrabas zaledwie zagościł chyba w dwóch utworach. Można? Można. Jest wiolonczela, jest dwóch perkusistów, saksofonista, gitarzysta, dwie panie w chórku (perfekcyjnie zestrojone!) i Melody. Jak widać nie trzeba utrudniać życia panom dźwiękowcom i zamęczać słuchaczy zbyt dużą ilością basów, która ostatnio staje się już normą na koncertach. W ogóle koncert był doskonale nagłośniony. Zapewne to także dzięki Melody, która ma nadwrażliwość na dźwięk, domyślałam się, że w tej kwestii wszystko będzie dopięte na ostatni guzik.
Niewątpliwie udało im się ożywić utwory z płyty The Absence. Wzruszyła mnie pełna kontrastów wersja So we meet again, które jest zresztą moją ulubioną piosenką z tej płyty. Trochę zabrakło mi utworów z poprzedniego krążka Melody, bo zabrzmiały jedynie dwa, może trzy, ale cały koncert był jak dobrze wyreżyserowany muzycznie spektakl, więc tak naprawdę po ostatnim bisie nie było wrażenia, że czegoś było za mało lub za dużo. Melody rządziła publicznością, nastrojami, tam nie było miejsca na przypadkowe ułożenie piosenek.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ten koncert był w każdym najdrobniejszym szczególe... genialny. Pewnie jeszcze o czymś zapomniałam, nie sposób to wszystko zapisać w takich emocjach. Minęło kilka godzin od Somewhere over the Rainbow na bis, w duecie z wiolonczelistą udającym, że ma gitarę, a ja wciąż czuję się jakbym siedziała tam w Kongresowej. W głowie wciąż śpiewa mi Melody...
Mira

Dla tych, którzy nie mogli usłyszeć Melody na żywo, fragment z koncertu Live Jazz a Juan 2010, bo chociaż nie jest to tak genialne jak to co słyszałam dzisiaj, myślę, że może być pewnego rodzaju ilustracją do tego wpisu.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Podróż w świat ciemnych emocji [„Tango” Yasmin Levy w NOSPR]

Edyta Bartosiewicz