Historia jednej płyty odc. 2 - Everything But The Girl "Eden"

Czasem do tego, by powstał jakiś wpis na blogu potrzebna jest szybka, spontaniczna decyzja. Pojedyncze płyty kuszą i niemal proszą: "o mnie napisz, o mnie!", mi w głowie kłębią się tysiące pomysłów, o czym można napisać i w rezultacie żaden wpis nie powstaje. Dlatego przed chwilą usiadłam, bez wahania sięgnęłam po płytę i zaczęłam pisać.
Tak wyszło, że nadal pozostaniemy w muzyce lat 80. Drugim bohaterem cyklu "Historia jednej płyty" został debiutancki album angielskiego zespołu Everything But The girl - "Eden" z 1984 roku.
Najbardziej fascynuje mnie w tej muzyce to, że wcale nie brzmi, jakby była nagrana w latach 80., to jest płyta, która równie dobrze mogłaby powstać dziś (tylko dziś pewnie nikt by tego nie kupił...), przynajmniej ja tak to czuję (Each and everyone). To jedyny taki album w dorobku Everything But the Girl. Miałam nadzieję, że znajdę coś równie pięknego wśród ich późniejszych dokonań, ale niestety nie udało mi się. W połowie lat 90. zupełnie odeszli od akustycznego brzmienia na rzecz muzyki klubowej, elektronicznej, ale już wcześniej zgubili magię "Edenu" dając się ponieść modzie lat 80. Mamy więc idealnego bohatera mojego cyklu.

Zacznijmy od tego, że Everything But The Girl, to przede wszystkim duet świetnych muzyków. Najbardziej wyróżnia się Tracey Thorn, za sprawą swojego niskiego, ciepłego, a jednocześnie odrobinę szorstkiego głosu, ale Ben Watt nie jest tu mniej istotny. Na płycie odnajdziemy charakterystyczne brzmienie jego klawiszy, czy gitary, zdarza mu się też bardzo przyjemnie udzielać wokalnie! Na "Eden" zaprosili również innych wspaniałych muzyków, m.in. dzięki temu obok miłych piosenek, mamy szansę posłuchać porządnego jazzu w utworze, który bardzo lubię - Crabwalk. Jest coś w pulsowaniu tej muzyki, co prowokuje, by słuchać jej wciąż więcej, by pozbyć się wszelkich napięć i stresów. Zresztą cecha ta dotyczy całej płyty. Nie wyczuwam tu aspiracji do tworzenia wielkiej sztuki, to są po prostu porządnie zagrane i zaśpiewane melodyjne kawałki. Kiedy czytam, co napisałam, myślę sobie, że... przecież to brzmi tak łatwo, zwyczajnie wystarczy napisać piosenki, dlaczego więc dzisiaj nie ma takich płyt, a samo Everything But The Girl największy sukces zawdzięcza dużo późniejszej zremiksowanej piosence Missing? Nie wiem, wciąż szukam odpowiedzi na te i podobne pytania.

Warto posłuchać jak dobrze głos Tracey Thorn brzmi we wszystkich piosenkach, np. Frost and fire. Rytmiczne, czasem trochę poszarpane melodie, doskonale współgrają z jej prostym, pozbawionym ozdobników sposobem śpiewania. Wszystko świetnie do siebie pasuje, może to także sprawia, że odbieram tę płytę jako bardzo relaksującą. 
Śmiało mogę powiedzieć, że nie ma tu lepszych i gorszych piosenek. Właściwie całej płyty słucha się jak jednej długiej piosenki. Jeżeli ktoś szuka muzyki bardzo zróżnicowanej stylistycznie w ramach jednego albumu, raczej nie zaprzyjaźni się z "Edenem".
Brzmienie jest wyłącznie akustyczne, perkusja wprowadza taneczne, latynoskie rytmy, sekcja dęta stwarza lekki jazzowy klimat, a szuranie gitar nadaje wszystkiemu odpowiednie tempo (BittersweetEven so). Everything But The Girl przygotowało tu fantastyczną mieszankę muzyczną, w dodatku pozamykali ją w krótkich 2-3 minutowych piosenkach. Podziwiam ich za to.

Niewiele na "Edenie" jest piosenek bardziej refleksyjnych, ale i takie znajdziemy, z pewnością wyróżniają się tutaj. Myślę, że warto zwrócić uwagę na fragment kończący płytę, w wykonaniu Bena Watta - Soft touch, ale przede wszystkim na moje ukochane, nieco bluesowe Tender blue, wykonywane wspólnie przez Bena i Tracey.

Chciałabym, żeby dzisiaj więcej mówiło się o płycie "Eden" w kontekście twórczości Everything But The Girl. Udało im się stworzyć muzykę, która do dziś ani trochę się nie zestarzała. Tak jak wspomniałam, nie jest to rzecz ani skomplikowana muzycznie, ani specjalnie odkrywcza, ale zrobiona z takim wyczuciem, klasą, delikatnością, że trudno mi o niej zapomnieć i jest dla mnie w pewien sposób ponadczasowa. Naprawdę mało takich płyt powstaje, a szkoda... myślę, że świat mógłby być dzięki nim piękniejszy.


Z cyklu "Historia jednej płyty" na blogu znajdziesz także: Sade "Promise"

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Podróż w świat ciemnych emocji [„Tango” Yasmin Levy w NOSPR]

Edyta Bartosiewicz