Dhafer Youssef na festiwalu Ethno Port w Poznaniu
Tegoroczna edycja festiwalu Ethno Port Poznań rozpoczęła się niezwykle ważnym dla mnie koncertem. 12 czerwca na scenie CK Zamek wystąpił jeden z najciekawszych etno-jazzowych artystów, tunezyjski wokalista i wirtuoz arabskiej lutni oud – Dhafer Youssef z zespołem. Był to drugi koncert w Polsce promujący jego najnowszą płytę – „Birds Requiem”, ten kto słyszał kwartet Dhafera w zeszłym roku podczas festiwalu Palm Jazz w Gliwicach, z pewnością miał kilka dni temu okazję do licznym porównań. W Poznaniu kwartet wzbogacony został transowym brzmieniem gitary Eivinda Aarseta, co nadało tej muzyce jeszcze więcej barw i zmiennych nastrojów. Muzycy balansowali między jazzem, a etniczną muzyką arabską, dodając łagodną, pobudzającą wyobraźnię elektronikę, a czasem nawet rockową energię.
Myślę, że ogromy wpływ na fantastyczny odbiór koncertu miało miejsce, w którym się odbywał. Centrum Kultury Zamek okazało się idealne na tego typu imprezy. Jeszcze zanim zaczął się koncert, przyjemność sprawiło mi oglądanie budynku, chłonięcie artystycznej atmosfery, czy możliwość spróbowania tunezyjskich potraw w tamtejszej restauracji. Bardzo dobrze przygotowana była też sala w której zagrał Dhafer Youssef. Organizatorzy nie zawiedli, stworzyli artystom doskonałe warunki do tego, by muzyka mogła bez przeszkód docierać do słuchaczy. Ucieszyło mnie świetne nagłośnienie – czyli coś, co wciąż za rzadko zdarza się na koncertach. Jednak Dhafer Youssef jeździ na koncerty ze swoim bardzo dobrym realizatorem, a i sam lider cały czas na bieżąco ze sceny zdawał się kontrolować brzmienie zespołu. Może receptą na dobrze nagłośniony koncert jest po prostu wnikliwe słuchanie siebie nazwajem?
Muzycy stworzyli podczas koncertu prawdziwie hipnotyzującą atmosferę. Brzmieli cudownie razem i osobno, każdy z nich miał coś innego do zaoferowania. Ogromne wrażenie zrobił na mnie gitarzysta, Norweg – Eivind Aarset. Jego syntetycznie brzmiąca gitara elektryczna była czasem jedynie efektem dźwiękowym, odgłosem z zaświatów niezwykle uzupełniającym akustyczne brzmienie całego zespołu. W swoich poszukiwaniach dźwiękowych Aarset wykorzystywał między innymi grę smyczkiem po strunach gitary, bawił się dźwiękiem, przetwarzał go na różne sposoby. Podziwiam muzyków, którzy nie boją się podczas koncertów ograniczać popisów wirtuozowskich na rzecz skupienia się na brzmieniu i barwie instrumentu. Poszukiwania dźwiękowe gitarzysty świetnie uzupełniał subtelny, doskonale wyczulony na najmniejszą nawet zmianę perkusista Ferenc Nemeth i wrażliwy kontrabasista Phil Donkin. Jeszcze ciekawszy niż na pierwszym koncercie w Gliwicach okazał się też pianista – Kristjan Randalu. Uwielbiam jego lekkość i finezję gry, nadzwyczajnie łączy klasyczne podejście do fortepianu z jazzową wirtuozerią. Chyba najwyższa pora, żebym zapoznała się z jego solowymi nagraniami...
Trzeba przyznać, że Dhafer otacza się wspaniałymi muzykami. Jednak na koncertach to on jest liderem, to on prowadzi zespół i nadaje kształt brzmienia całości. Podczas koncertu w Gliwicach odniosłam wrażenie, że zdecydowanie pewniej czuje się grając na oud, niż śpiewając (choć w jednym i drugim jest bezbłędny). To wrażenie zupełnie zniknęło podczas poznańskiego koncertu. Dhafer pozwalał sobie na bardzo dużo improwizacji nie tylko na oud, ale także głosem. Mogłabym go słuchać bez końca i również nie boję się tysięczny raz powtórzyć, że to najbardziej...kosmiczny głos jaki znam. Nigdy nie przestanie mnie zachwycać skala i różnorodność barwowa, jaką prezentuje. Niezwykle przejmujące były dla mnie dialogi Dhafera z gitarą. Wysokie dźwięki głosu splatały się z gitarą, jak jeden instrument - to są właśnie są te momenty, kiedy piękno muzyki wywołuje łzy w oczach. Nie była to przecież rozdzierająca, smutna pieśń, jedynie fragment improwizacji, ale pamiętam go chyba najmocniej z całego koncertu.
Warto zauważyć, że na koncercie większość kompozycji zabrzmiała w zmienionych aranżacjach. Widziałam jak muzycy bawią się tworzeniem na scenie czegoś nowego, choć wiem, że część na pewno była wcześniej ustalona, to jednak przeważała improwizacja. Czułam jak muzyka sama ich prowadzi, jak z zainteresowaniem patrzą co będzie dalej. Doczekałam się w Polsce takiego Dhafera, jakiego lubię najbardziej - z odrobiną elektroniki i transu. Każda kompozycja miała w sobie coś magicznego, podpowiadała wyobraźni nowe obrazy, przenosiła w inne światy. Pustynne brzmienie oud zestawiane było z matową, zimną gitarą elektryczną. Artyści stworzyli niezwykłą mieszankę kultur i udowodnili, że w muzyce nawet najbardziej odległe rejony świata mogą do siebie pasować.
To był jeden z tych koncertów, o których bardzo trudno jest mówić. Emocje i oddziaływanie dźwięków na naszą duszę są zawsze trudne do ujęcia w słowa. Jedno jest pewne - długo będę pamiętać ten koncert, zainspirował mnie, oczarował... Mam nadzieję, że niebawem znów dane mi będzie usłyszeć Dhafera Youssefa w Polsce, bo to jeden z tych artystów, którego nigdy nie ma się dość.
Tekst znajduje się również na portalu Muzyczny Kraków, z którym współpracuję od niedawna.
Myślę, że ogromy wpływ na fantastyczny odbiór koncertu miało miejsce, w którym się odbywał. Centrum Kultury Zamek okazało się idealne na tego typu imprezy. Jeszcze zanim zaczął się koncert, przyjemność sprawiło mi oglądanie budynku, chłonięcie artystycznej atmosfery, czy możliwość spróbowania tunezyjskich potraw w tamtejszej restauracji. Bardzo dobrze przygotowana była też sala w której zagrał Dhafer Youssef. Organizatorzy nie zawiedli, stworzyli artystom doskonałe warunki do tego, by muzyka mogła bez przeszkód docierać do słuchaczy. Ucieszyło mnie świetne nagłośnienie – czyli coś, co wciąż za rzadko zdarza się na koncertach. Jednak Dhafer Youssef jeździ na koncerty ze swoim bardzo dobrym realizatorem, a i sam lider cały czas na bieżąco ze sceny zdawał się kontrolować brzmienie zespołu. Może receptą na dobrze nagłośniony koncert jest po prostu wnikliwe słuchanie siebie nazwajem?
Muzycy stworzyli podczas koncertu prawdziwie hipnotyzującą atmosferę. Brzmieli cudownie razem i osobno, każdy z nich miał coś innego do zaoferowania. Ogromne wrażenie zrobił na mnie gitarzysta, Norweg – Eivind Aarset. Jego syntetycznie brzmiąca gitara elektryczna była czasem jedynie efektem dźwiękowym, odgłosem z zaświatów niezwykle uzupełniającym akustyczne brzmienie całego zespołu. W swoich poszukiwaniach dźwiękowych Aarset wykorzystywał między innymi grę smyczkiem po strunach gitary, bawił się dźwiękiem, przetwarzał go na różne sposoby. Podziwiam muzyków, którzy nie boją się podczas koncertów ograniczać popisów wirtuozowskich na rzecz skupienia się na brzmieniu i barwie instrumentu. Poszukiwania dźwiękowe gitarzysty świetnie uzupełniał subtelny, doskonale wyczulony na najmniejszą nawet zmianę perkusista Ferenc Nemeth i wrażliwy kontrabasista Phil Donkin. Jeszcze ciekawszy niż na pierwszym koncercie w Gliwicach okazał się też pianista – Kristjan Randalu. Uwielbiam jego lekkość i finezję gry, nadzwyczajnie łączy klasyczne podejście do fortepianu z jazzową wirtuozerią. Chyba najwyższa pora, żebym zapoznała się z jego solowymi nagraniami...
Trzeba przyznać, że Dhafer otacza się wspaniałymi muzykami. Jednak na koncertach to on jest liderem, to on prowadzi zespół i nadaje kształt brzmienia całości. Podczas koncertu w Gliwicach odniosłam wrażenie, że zdecydowanie pewniej czuje się grając na oud, niż śpiewając (choć w jednym i drugim jest bezbłędny). To wrażenie zupełnie zniknęło podczas poznańskiego koncertu. Dhafer pozwalał sobie na bardzo dużo improwizacji nie tylko na oud, ale także głosem. Mogłabym go słuchać bez końca i również nie boję się tysięczny raz powtórzyć, że to najbardziej...kosmiczny głos jaki znam. Nigdy nie przestanie mnie zachwycać skala i różnorodność barwowa, jaką prezentuje. Niezwykle przejmujące były dla mnie dialogi Dhafera z gitarą. Wysokie dźwięki głosu splatały się z gitarą, jak jeden instrument - to są właśnie są te momenty, kiedy piękno muzyki wywołuje łzy w oczach. Nie była to przecież rozdzierająca, smutna pieśń, jedynie fragment improwizacji, ale pamiętam go chyba najmocniej z całego koncertu.
Warto zauważyć, że na koncercie większość kompozycji zabrzmiała w zmienionych aranżacjach. Widziałam jak muzycy bawią się tworzeniem na scenie czegoś nowego, choć wiem, że część na pewno była wcześniej ustalona, to jednak przeważała improwizacja. Czułam jak muzyka sama ich prowadzi, jak z zainteresowaniem patrzą co będzie dalej. Doczekałam się w Polsce takiego Dhafera, jakiego lubię najbardziej - z odrobiną elektroniki i transu. Każda kompozycja miała w sobie coś magicznego, podpowiadała wyobraźni nowe obrazy, przenosiła w inne światy. Pustynne brzmienie oud zestawiane było z matową, zimną gitarą elektryczną. Artyści stworzyli niezwykłą mieszankę kultur i udowodnili, że w muzyce nawet najbardziej odległe rejony świata mogą do siebie pasować.
To był jeden z tych koncertów, o których bardzo trudno jest mówić. Emocje i oddziaływanie dźwięków na naszą duszę są zawsze trudne do ujęcia w słowa. Jedno jest pewne - długo będę pamiętać ten koncert, zainspirował mnie, oczarował... Mam nadzieję, że niebawem znów dane mi będzie usłyszeć Dhafera Youssefa w Polsce, bo to jeden z tych artystów, którego nigdy nie ma się dość.
Tekst znajduje się również na portalu Muzyczny Kraków, z którym współpracuję od niedawna.
Komentarze
Prześlij komentarz