Płytowe podsumowanie 2014 roku

Kolejny muzyczny rok za nami - rok przede wszystkim wspaniały koncertowo, ale to temat na osobny wpis, dzisiaj chciałabym przyjrzeć się płytom, które zostały wydane. Przez pierwsze pół roku miałam obawy, że nie będzie o czym pisać, bo kupiłam może zaledwie dwie nowe płyty, ale jak to zwykle bywa, minęły wakacje, a sezon jesienno-zimowy przyniósł prawdziwy wysyp pięknych płyt moich ukochanych artystów. Tegoroczne podsumowanie będzie nieco inne od poprzedniego, bez porównań, rankingów itp. Do zmiany formy opisu sprowokowała mnie sama muzyka, ale też fakt, że płyty ukazały się stosunkowo niedawno i ten wpis będzie w dużej mierze czymś w rodzaju zapisu pierwszych wrażeń.

W 2014 roku ukazały się aż cztery bardzo dobre płyty z coverami, choć bardziej pasowałoby tu chyba polskie, nieco rozszerzone określenie: płyty z piosenkami WIELOKROTNIE nagrywanymi.
Wśród nich na pierwszy plan wysuwa się "Tango" Yasmin Levy.
Ta płyta jest dowodem na to, że nawet jeśli artysta, którego bardzo cenisz, nagra dwie słabe płyty, nie znaczy to, że nic już dobrego nie stworzy. Bardzo byłam rozczarowana tym co Yasmin robiła po "Mano Suave", dlatego szczególnie cieszy mnie, że teraz nagrała płytę koncertową, z orkiestrą, przepełnioną brzmieniem tanga, ale przede wszystkim przepełnioną emocjami i muzyką na najwyższym poziomie. Tango i pieśni ladino tylko pozornie są odległe - Yasmin swoim charakterystycznym głosem i ekspresją spaja tę muzykę w fantastyczną całość. Jest jednak jeszcze jeden element sprawiający, że tak zachwycam się tą płytą - orkiestracja. Udało się stworzyć klimat dawnych nagrań z początku XX wieku, wszystko jest tak... klasyczne i naturalne. To muzyka, która porywa słuchacza od pierwszej do ostatniej minuty. Warto też zauważyć, że na płycie gra izraelska orkiestra, a przeglądając okładkę nie znalazłam w ogóle żadnych argentyńskich nazwisk wśród muzyków. Dlatego artystom należą się szczególne brawa za autentyczność brzmienia. Na zachętę mały fragment z DVD (bo jest to album dwupłytowy CD+DVD) - Hasta siempre amor.

Druga spośród tych płyt z "utworami wielokrotnie nagrywanymi", to "Cheek to cheek" Tony'ego Bennetta i Lady Gagi. Nie tak dawno przeżywałam fakt, że wrzucam na facebookowy profil bloga piosenki w wykonaniu Lady Gagi, ale trzeba przyznać, że w przeciwieństwie do tego co robi na co dzień, te naprawdę zasłużyły! Bardzo czekałam na tę płytę, dużo oczekiwałam po krążku od takiego duetu i nie zawiodłam się. Tony Bennett jest chyba ostatnim żyjącym spośród wielkich mistrzów wokalistyki jazzowej, jego podziwiam więc od dawna i mam nadzieję, że jeszcze długo nam pośpiewa! Co do Lady Gagi, wiedziałam, że potrafi śpiewać, zdarzały się już wcześniej momenty, kiedy się "ujawniała", np. w piosence nagranej z Bennettem na jego płytę z duetami. Jednak to co zrobili na "Cheek to cheek" jest jeszcze lepsze niż się spodziewałam. Oboje śpiewają z cudowną swobodą, nikogo nie próbują naśladować, na każdym kroku czuję, że po prostu świetnie się bawili nagrywając te piosenki. Wersja deluxe (i właściwie tylko taką opłaca się kupić!) zawiera także solowe wykonania Bennetta i Gagi, a w nich Lady Gaga naprawdę powaliła mnie na kolana. Jej wersja "Ev'ry time we say goodbye" dorównuje mojej ukochanej wersji Elli Fitzgerald, a to naprawdę dużo! Jedyne co można by tej płycie zarzucić, to niespójność - jest to zbiór piosenek w dość przypadkowej kolejności, ale są tak dobre, że to chyba nie ma większego znaczenia. Na zachętę mój ukochany duet z płyty - Nature boy.

Trzecia płyta coverowa, to "Interlude" Jamiego Culluma. Jamie jest od lat moim ulubieńcem, jego koncerty mogłabym oglądać bez końca, gorzej bywa z płytami, które niebezpiecznie balansują na granicy... nijakości. "Interlude" to, jak sam mówi, jego pierwsza płyta jazzowa (choć myślę, że płytom "Pointless Nostalgic", czy "Twentysomething" też trudno odmówić jazzowego brzmienia) ale rzeczywiście "Interlude" jest pierwszą, na którą nie napisał ani jednej piosenki. Sięgnął po standardy i tu chyba właśnie należy się mu pierwsza pochwała. Nie próbuje być drugim Sinatrą, nie wybrał największych hitów, tylko piosenki doskonale pasujące do jego głosu i osobowości. Mamy więc dużo przekornego bluesa, klimat zadymionego jazzowego lokalu i dawnych big-bandowych nagrań. To jazz Jamiego, bez próby komercyjnego przypodobania się komukolwiek. Jedynym bardziej popowym utworem, nawiązującym do pozostałych dokonań Jamiego, jest piosenka "Seer's tower", ale jej nastrój jest tak bajeczny, że wcale nie wyróżnia się w jakiś zły sposób pośród pozostałych nagrań. Warto kupić "Interlude" w wersji dwupłytowej z koncertowym DVD, bo to prawdziwa uczta. Trudno powiedzieć coś złego o tej płycie, zastanawiam się jednak, dlaczego Jamie nie zdecydował się sam zaaranżować całości i napisać chociaż kilku piosenek, wiem, że jedno i drugie robi doskonale, ale może tym razem wolał, by ktoś zrobił to za niego! Na zachętę - Walkin'.

Na zakończenie "coverowego kwartetu" pojawi się "Paris" Zaz. To kolejna artystka, którą obserwuję od kilku lat i bardzo mi się podoba. Uwielbiam jej głos, temperament i to, że odnajduje się w bardzo różnorodnej stylistyce. Z jej płytami mam podobny problem, co z płytami Jamiego, ale najwyraźniej Zaz poczuła, że ma już na tyle dużo fanów, że może nagrać coś, co nie będzie zbyt komercyjne. Zebrała różne piosenki o Paryżu, w większości wszystkim dobrze znane, lecz jej głos nadał im niesamowitej świeżości. Kilka aranżacji zrobił dla niej Quincy Jones (m.in. uroczy duet z Nikki Yanofsky), ale mi najbardziej podobają się te przywołujące brzmienie Django Reinhardta i Stephane'a Grapellego (których jest tu zresztą najwięcej), choć im bardziej zagłębimy się w "Paris", tym większą mieszankę stylistyczną odkryjemy. Jednak tak jak już wspomniałam, Zaz doskonale odnajduje się w różnych gatunkach i to być może jest najmocniejszą stroną płyty - bez względu na to co śpiewa, brzmi szlachetnie, autentycznie i zaraża pozytywną energią. Cieszę się, że wśród popularnych francuskich artystów są takie dziewczyny z temperamentem, jak ona i bardzo mi się podoba jej muzyczna opowieść o Paryżu! Na zachętę - Paris sera toujours Paris

Zestawiłam obok siebie te wszystkie płyty z coverami, bo dzięki nim uwierzyłam, że naprawdę można zrobić coś po kimś i nie zrobić tego źle. Yasmin Levy, Tony Bennett z Lady Gagą, Jamie Cullum i Zaz pokazali, że nie boją się włożyć czegoś nowego, czegoś swojego w te piosenki, które każdy słyszał w milionach wykonań. Na tych płytach nie ma sztuczności, czy wrażenia, że wokale są dograne do całej reszty. Ta muzyka żyje, a piosenki w ich interpretacjach brzmią, jakby właśnie dla nich były napisane. To duża nowość na tego typu płytach, zwłaszcza w jazzie. Mam wrażenie, że mało jest wokalistów, którzy odważnie podchodzą do interpretacji standardów. I nie mówię tu o odwadze w znaczeniu wielkich zmian melodii, brzmienia, tylko raczej wyrażania siebie, pokazania swojej osobowości. Im wszystkim się to udało i dlatego wszystkie cztery płyty serdecznie polecam!


2014 rok nie należał wyłącznie do coverów, ukazało się też kilka autorskich płyt i to bardzo dobrych.
Jedną z najlepszych jest z pewnością Noa i jej "Love Medicine". W ostatnich latach Noa rozpieszczała moje uszy pieśniami włoskimi, czy izraelskimi i uwierzyłam, że może już całkiem porzuciła popowe brzmienie wcześniejszych płyt. Nie porzuciła go całkiem, ale jestem pewna, że "Love medicine" to jej najlepsza autorska płyta. Mam wrażenia, że Noa zebrała na niej większość swoich muzycznych doświadczeń z ostatnich lat. Słychać tu fascynacje różnymi gatunkami muzyki, różnymi stronami świata, a wszystko to zostało nagrane przez wspaniałych muzyków, żywe instrumenty. Pierwszy raz od czasu debiutanckiej płyty (gdzie zresztą jedynie... podśpiewywał w jednej piosence) pojawił się tu osobiście Pat Metheny. Noa zawsze była w pewien sposób przesiąknięta brzmieniem Pata, ale czekałam na taki ich prawdziwy duet. "Love medicine", to płyta bardzo przemyślana, pełna pięknych melodii, czuję, że to będzie jeszcze jedna z moich ulubionych płyt roku 2015 - te piosenki proszą, by każdą z nich poznać dokładnie! Na zachętę fragment koncertowy, ale dobrze oddający klimat płyty - Look at the moon.

W zeszłym roku ukazała się też przepiękna debiutancka płyta "May" Broken Twin. Mam świadomość, że to muzyka, której niektórzy w ogóle nie będą chcieli słuchać, bo nudna, bo smutna. To prawda - płyta utrzymana jest w jednolitym, balladowym nastroju i trudno znaleźć tam choćby jedną weselszą nutę, ale jest to też płyta niesamowicie klimatyczna i osobista. Nie zdziwiło mnie, że Majke Voss Romme, ukrywająca się pod pseudonimem Broken Twin, pochodzi z Danii - północna muzyka, właściwie bez względu na gatunek, ma w sobie coś magicznego. "May" to płyta z rodzaju tych, które brzmią, jakby były nagrane w nocy, w małym pokoju, ale delikatna elektronika i smyczki dodają tej muzyce przestrzeni. Trudno mi było oderwać się od Broken Twin, połączenie chłodnego brzmienia muzyki z ogromnymi emocjami, które zawarte są w jej drżącym, wibrującym głosie, mocno do mnie dotyka, a przecież o to właśnie chodzi w muzyce. Na zachętę ostatni utwór z płyty, myślę, że z tym teledyskiem ma jeszcze większą moc - No Darkness

Pod koniec roku nową płytą zaskoczyły też Domowe Melodie - i to nawet nie jedną, a dwiema! To jest zespół, który od samego początku mnie fascynował. Udało im się zdobyć popularność właściwie tylko za pomocą youtube'a, bez wsparcia wytwórni, producentów i wciąż tego się trzymają. Swoje płyty wydają sami, nie znajdziecie ich w Empiku, czy innych lepszych i gorszych sklepach muzycznych. Ich muzyka jest cudownie niedoskonała. Pierwsza płyta była objawieniem, bo chociaż muzycznie może nie prezentowała niczego odkrywczego, to była po prostu zbiorem pięknych, bajkowych, pełnych przekornego humoru piosenek. Zachwyciłam się ich... normalnością. Na drugiej (i trzeciej) płycie dostajemy znowu dużo ładnych piosenek, dalej ten sam "domowy" klimat, tyle tylko, że wszystko zaczyna się robić do siebie baaardzo podobne. Słucha się tego dobrze, bo nawet jeśli muzyka nie przykuwa uwagi, to można zagłębić się w genialne teksty Justyny Chowaniak, ale jednak oczekiwałam czegoś więcej. Co nie zmienia faktu, że i tak płytę polecam, mam wrażenie, że w tej muzyce każdy znajdzie coś bardzo bliskiego, coś co przypomni dzieciństwo, dom i otuli jak ciepły koc... Na zachętę na razie jedyny numer, do którego powstał obrazek i też jedyny nagrany z orkiestrą - ŚCISZ.TO

Do grupy nowych płyt autorskich powinnam też chyba zaliczyć tę następną, choć za teksty posłużyły tu wiersze Leśmiana. Jednak "Śmiercie" Magdy Kumorek to płyta bardzo oryginalna, przejmująca i autentyczna. Przede wszystkim wielkie brawa należą się Magdzie Kumorek za to, że poszła krok dalej niż większość śpiewających aktorek i sama napisała muzykę do wierszy Leśmiana. "Śmiercie" nie są też wcale płytą ładną, a ja bardzo lubię takie działania. Słychać tu inspiracje ludową muzyką polską i nie tylko, wszystko brzmi surowo i chropowato. Taka też jest na tej płycie Magda Kumorek - choć głos ma pozornie delikatny i aksamitny, pokazuje, że to wcale nie musi oznaczać, że będzie śpiewać łagodne ballady. Swoim głosem i sposobem śpiewania wyciąga z wierszy Leśmiana ciemną stronę, niemal psychodeliczny nastrój. Muzyka tworzy fantastyczną całość z tekstami, czuje się, że wszystko zostało bardzo dobrze zagrane - Magda Kumorek wraz z towarzyszącymi jej muzykami, zrobiła przejmujący spektakl, w którym oddaje całą siebie, bez wygładzenia, "wyładnienia" i próby przypodobania się komukolwiek. "Śmiercie" dostarczają silnych wrażeń i wzruszeń. Na zachętę niestety jedyny studyjny fragment, który znalazłam na youtube, akurat nie mój ulubiony, ale też dobry - Sen.


Na koniec zostawiłam dwie płyty, na których właściwie nie ma nowych utworów.
Pierwsza z nich to "Love & more" Edyty Bartosiewicz. Po "Renovatio" przyszedł czas na coś, na co wszyscy fani Edyty z pewnością czekali - reedycję "Love" i różne piosenki, które wcześniej nie znalazły się na żadnej płycie. Na temat płyty "Love" nie będę się rozpisywać, bo od lat znam ją na pamięć, a kto chce się dowiedzieć jak bardzo ją lubię, zawsze może zajrzeć tu: Edyta Bartosiewicz. Dokładniej chciałabym się przyjrzeć drugiej płycie zatytułowanej "More". Przyznam szczerze, że na początku nie do końca rozumiałam wybór piosenek. Cieszyłam się, że pojawiły się niepublikowane wcześniej numery z początku lat 90. i z czasów "Dziecka", ale brakowało mi wielu pięknych utworów, które tak kocham w wykonaniu Edyty, np. "Bądź zawsze ze mną", a z coverów "Killing me softly". Jednak z czasem zrozumiałam, że te 9 piosenek i 3 teledyski tworzą bardzo spójną całość. Żaden tekst nie znalazł się tu przypadkowo - to opowieść o miłości na różnych etapach życia, o przyjaźni, odnajdywaniu siebie - jak zawsze u Edyty każdy znajdzie tu coś... o sobie. Nie muszę chyba mówić, że są to też świetne kompozycje ozdobione tym mocnym, charakterystycznym głosem Edyty, który na chwilę zniknął, ale już wraca i jestem pewna, że w nowych piosenkach będzie można to odczuć. Na zachętę video, które znajdziecie na "More" (warto sobie przypomnieć, że Edyta nie od początku była taka rockowa jak na swoich pierwszych polskojęzycznych płytach) - Have to carry on.

Druga ze wspomnianych płyt, to album koncertowy - Mikromusic w Capitolu. Myślę, że muzycy Mikromusic nagrali taką płytę, o której marzyli, a przynajmniej wiem, że od dawna mieli w planach taki koncert. Do podstawowego składu dołączył septet smyczkowy i piosenki, mimo że wszystkie dobrze mi znane, nabrały zupełnie nowych kolorów. Już od pierwszych dźwięków wiadomo, że to będzie dobra płyta - Intro smyczków jest fantastyczne, brawa dla Adama Lepki za świetną aranżację. Natalia Grosiak na żadnej płycie nie zabrzmiała chyba aż tak szlachetnie jak tu - jeszcze bardziej emocjonalnie, z dbałością o każdy dźwięk i zrozumieniem każdego słowa. To piękne jak jej interpretacje zmieniają się przez lata, jak jej głos staje się głębszy, jak coraz bardziej poszukuje... Cały zespół brzmi jak jeden organizm, tym razem nie ma już zbyt wiele solistycznych popisów, postawili wyraźnie na granie zespołowe i choć wiem, że każdy z nich jest doskonałym improwizatorem - taka wersja też mnie przekonuje. Najcudowniejszym momentem koncertu są dla mnie "Wigilia" i "Świat oddala się ode mnie" - te dwie piosenki zarówno osobno, jak i zestawione ze sobą, zrobiły na mnie ogromne wrażenie pod względem aranżacyjnym i interpretacyjnym. Cieszę się, że zespół zdecydował się na nową płytę koncertową, bo po poprzedniej - "Mikromusic w Eterze" miałam spory niedosyt. Na zachętę jeden z najwspanialszych momentów, niestety bez video, ale jak kupicie płytę, to na DVD będziecie mieć wszystko! - Świat oddala się ode mnie.


To oczywiście nie wszystkie płyty minionego roku, o których należałoby napisać. Nie mam jeszcze aż czterech nowych portugalskich płyt (Carminho, Katia Guerreiro, Antonio Zambujo, Luisa Sobral), które na pewno są świetne, ale liczę na to, że pojawią się w moich zbiorach w najbliższych miesiącach. Już za kilka dni powinnam mieć też koncertową płytę i film od Antony and the Johnsons, a do nowej płyty Kimbry małymi kroczkami próbuję się przekonać... Ale na dobrą muzykę zawsze znajdzie się miejsce na moim blogu!
Życzę sobie i Wam, żeby ten rok był także pełen pięknej muzyki oraz niezapomnianych koncertów. Pora rozpocząć piąty rok pisania :)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Podróż w świat ciemnych emocji [„Tango” Yasmin Levy w NOSPR]

Edyta Bartosiewicz