Siesta Festival 2015

Jest taki weekend raz w roku, kiedy radiowa Siesta Marcina Kydryńskiego trwa wiele godzin, a artyści znani z tej audycji przedstawiają swoje koncertowe oblicze. W Gdańsku właśnie zakończyła się piąta edycja Siesta Festivalu.

Tegoroczny festiwal obfitował w brzmienia luzofońskie, co dało słuchaczom szansę m.in. na porównanie różnych odcieni portugalskiego saudade, bo przecież można je odnaleźć nie tylko w fado, ale także w kabowerdyjskiej mornie, czy nawet angolańskiej sembie.

Piątkowy wieczór w Filharmonii Bałtyckiej należał do Paulo Floresa z Angoli, jego koncert oficjalnie zainaugurował festiwal. Od pierwszych chwil czułam, że to niezwykle wrażliwy artysta, przykuwał uwagę swoim lekko zachrypniętym i przejmującym głosem. Choć w muzyce afrykańskiej zazwyczaj najważniejszy jest rytm, to podobało mi się, że w kompozycjach Paulo Floresa, zwłaszcza w wersjach koncertowych, można odnaleźć także ciekawe melodie. Mimo to koncert w moim odczuciu był... nierówny. Fragmenty jazzujące, bardziej improwizowane, gdzie muzycy wyraźnie świetnie się bawili, przykuwały moją uwagę. Gorzej było przy balladach, czy mocno jednorodnych rytmicznie utworach. Zabrakło mi trochę energii i nie mam tu na myśli większej ilości tanecznych piosenek, bo publiczność i tak szalała, tylko raczej większą spontaniczność, porywczość. Mam wrażenie, że koncert Paulo Floresa był przyjemną rozgrzewką przed następnymi koncertami, takim pierwszym słońcem - bo właśnie to słońce i ciepło było obecne u wszystkich artystów festiwalu.

Drugiego dnia wątek taneczno-słoneczny także się pojawił na koncercie Neuzy, pochodzącej z Wysp Zielonego Przylądka. Chyba śmiało mogę powiedzieć, że Neuza była dla mnie największym odkryciem festiwalu. Jej nagrania studyjne brzmiały miło, kołysały brzmieniem cavaquinho, ale nie pozostawały we mnie na dłużej. Okazuje się, że koncert może kompletnie zmienić podejście do artysty. Odkryłam, że Neuza, mimo że nie ma wielkiego głosu, potrafi się nim fantastycznie posługiwać, śpiewa cudownie "kolorowo", z uroczą lekkością, słodko i delikatnie w górnych rejestrach, a głęboko i aksamitne w niskich. Z radością śledziłam każdy jej dźwięk. Świetnie spisał się także zespół, stworzyli jeden doskonale zgrany organizm, ale swoja wirtuozerią szczególnie urzekł mnie saksofonista. Lubię czasem pójść na koncert, podczas którego uśmiech nie schodzi mi z twarzy, a nogi same zaczynają tańczyć. Dostałam od Neuzy potężną dawkę pozytywnej energii!

Po występie Neuzy zaczęła się ta część wieczoru, na którą czekałam najbardziej - koncert jednego z moich ukochanych pieśniarzy fado - Heldera Moutinho. Tak, to jeden z trzech wielkich braci Moutinho i akurat jego nigdy wcześniej nie słyszałam na żywo. Warto wspomnieć, ze wieczory fado organizowane są w sali kameralnej Filharmonii Bałtyckiej, a sala ta specjalnie na tę festiwalową okazję zamienia się w lizbońską tawernę. Artyści występują bez nagłośnienia na małej scence, publiczność słucha fado siedząc przy stolikach, popijając wino, a w przerwach występu próbując potraw stylizowanych na portugalskie. Rzeczywiście organizatorom udało się stworzyć wspaniałe warunki do słuchania prawdziwego fado, dlatego cieszę się, że Helder Moutinho wystąpił z bardzo klasycznym składem - tylko dwie gitary (portugalska i klasyczna). Nie było tu żadnego zgrzytu, muzyka i miejsce świetnie do siebie pasowały. Wystarczyły pierwsze dźwięki, pierwsze słowa, żebym poczuła się jak... w domu. Helder ma jeden z najpiękniejszych głosów jakie znam. Jego fado jest cudownie surowe i męskie, co wcale nie znaczy, że mało emocjonalne. Uwielbiam jego porywczość, gwałtowne zmiany nastroju. Na koncercie pokazał jak genialnie potrafi łączyć tradycyjne, proste śpiewanie fado z bardziej nowoczesnym - pełnym melizmatów i wyrazistych emocji. Wzruszal mnie zarówno w bardzo cichych, melancholijnych fragmentach, jak również w kulminacjach, kiedy jego mocny, rozwibrowany i niezwykle przejmujący głos rozchodził się po sali. Cudownie jest obcować z czymś tak prawdziwym, z muzyką i emocjami, które bronią się same, które trzymają publiczność w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty. Gitarzyści zostali odrobinę przyćmieni przez osobowość Heldera, zwłaszcza żałuję, że gitarzysta portugalski nie dał z siebie więcej, guitarrada pokazała, ze mógłby, ale on wyraźnie wybrał opcję akompaniującą. Drugi gitarzysta - Marco Oliveira zaprezentował także swoje umiejętności wokalne. Jego delikatny głos dobrze współbrzmial z mocnym głosem Heldera, obronił się także w Fado Cacilheiro Carlosa do Carmo, ale zdecydowanie wolę bardziej wyraziste śpiewanie fado. To był piękny wieczór, zwłaszcza, ze miałam przyjemność siedzieć dosłownie metr od artystów, więc każda opowieść, emocja, którą przedstawiał Helder Moutinho trafiała do mnie mocniej.

Fado na Siesta Festivalu nie skończyło się na koncercie Heldera Moutinho. Trzeciego dnia zupełnie inne, bardziej estradowe podejście do tego gatunku przedstawiła Mariza. Teraz zaczyna się prawdopodobnie najtrudniejsza dla mnie część tej recenzji. To od Marizy zaczęło się wiele lat temu moje słuchanie fado. To ona pokazała mi na swoim pierwszym koncercie w Warszawie, że głos ludzki i emocje w muzyce wcale nie muszą mieć ograniczeń. Uważam, że jest doskonałą wokalistką, nie tylko na gruncie fado, znam wszystkie jej płyty na pamięć, a wczoraj na żywo słyszałam ją już po raz czwarty. Mariza od dawna bardzo dobrze odnajduje się w wielkich salach koncertowych na całym świecie, zawsze potrafiła zahipnotyzować publiczność swoją muzyką i umiejętnie łączyła tzw. "robienie show" z czystym przekazem artystycznym. Niestety z ogromnym smutkiem muszę przyznać, że to połączenie wczoraj się nie udało. Mam wrażenie, że na koncercie więcej było opowieści i wcale nie muzycznego dialogu z publicznością, niż samej muzyki. Czy naprawdę potrzebne jest ciągle nakłanianie publiczności do klaskania w rytm piosenki albo nieznośnie przedłużające się uczenie pojedynczych wersów hitu Rosa Branca? Czy muzyka nie może obronić się sama? To prawda, Mariza zawsze w ten sposób prowadziła koncerty, ale wczoraj te zabawy z publicznością zdominowały koncert. Kilka piosenek zdecydowanie zdominowała też perkusja, czego apogeum nastąpiło w É ou não é, gdzie ledwo słyszałam gitary i samą Marizę. O tym ile fado jest w fado Marizy pisać nie będę - tak naprawdę ona od początku poszukiwała i nigdy nie była bardzo wierna tradycji, ale też nie uważam tego za wadę, bo udało jej się dzięki temu odnaleźć swój własny, niepowtarzalny styl bazujący na fado. Byłabym bardzo niesprawiedliwa, a przede wszystkim nieszczera, gdybym napisała, że koncert był zły. Przecież to nadal Mariza, która perfekcyjnie wyśpiewuje każdą frazę, plecie z drobnych melizmatów piękne opowieści. To wszystko było na tym koncercie, choć nie w takiej ilości, jak do tej pory, bo przeważały utwory skoczne, do klaskania. Mimo to przepięknie afrykańsko zabrzmiało Barco Negro, już kolejny raz zauroczyła mnie Chuva, a wzruszyło... Meu fado meu. Zaskakujące, bo zazwyczaj na koncertach Meu fado meu nie poruszało mnie szczególnie, ale wczoraj ten złagodzony aranż, ogromna subtelność Marizy i przemyślane budowanie napięcia, sprawiły, że dźwięki tej piosenki dotarły wprost do serca. Bardzo dobrze wypadło także Boa noite solidão, śpiewane w dużej mierze bez nagłośnienia. Dla wielu pewnie ogromną atrakcją były bisy - piosenka z repertuaru Elis Reginy i Can't help falling in love Elvisa Presleya, niewątpliwie pokazały one wszechstronność Marizy i fakt, że bez problemu odnajduje się w bardzo różnych gatunkach muzyki. Kto choć raz widział koncert Marizy, ten wie, że pod koniec musi pojawić się Ó gente da minha terra z tradycyjnym schodzeniem do publiczności. Jak zwykle było przepięknie, ale to nie było to wzruszenie co zawsze, raczej smutek, że przecież Mariza nadal potrafi swoim głosem trafiać wprost do serca, wywoływać coś, co można by nazwać "radosnymi łzami", ale jednak podczas ponad 2-godzinnego show woli skupić się na zabawianiu publiczności. Czemu? Naprawdę tak bardzo tego potrzebujemy? Ten smutek przypieczętowała powtórzona na koniec Rosa Branca, jeszcze bardziej "rozklaskana" i "rozskakana", a dla mnie wciąż po czymś tak lirycznym i przejmującym jak Ó gente da minha terra może nastąpić tylko cisza...

Festiwal zakończył się koncertem w klubie Parlament, na którym pojawiła się wokalistka z Kamerunu - Charlotte Dipanda (jedyny nieluzofoński akcent festiwalu) i podobnie jak Neuza, bardzo przyjemnie mnie zaskoczyła. Można powiedzieć, że to już była typowa współczesna muzyka afrykańska, niezbyt skomplikowana, przede wszystkim do tańca. Jednak wszyscy muzycy grali tak świetnie, z polotem i wirtuozerią, że naprawdę dobrze mi się tego słuchało. Sama Charlotte Dipanda ma ciekawy, głęboki głos, bardzo dużą skalę i niesamowitą energię. Wtórowali jej zwłaszcza gitarzysta i pianista, ich solówki, pełne niemal rockowego szaleństwa były imponujące!


Dobrze, że mamy w Polsce taki festiwal, organizatorom należą się naprawdę duże brawa i podziękowania, bo naprawdę wszystko było "dopięte na ostatni guzik". Miło jest słuchać takiej muzyki w całkiem dobrze nagłośnionych, pięknych salach koncertowych. To były trzy dni muzyki w świetnych wykonaniach, myślę, że każdy słuchacz Siesty, ale nie tylko - każdy słuchacz muzyki świata, mógł odnaleźć tu coś dla siebie. Ja tylko zastanawiam się, czy dobra zabawa przy muzyce, tańce i przytupywanie nogą, to najistotniejsze elementy, które powinien dać nam koncert. Dlaczego tego typu koncerty cieszą się tak ogromną popularnością na przeróżnych festiwalach, a chyba trochę boimy się tych, które dają szansę na prawdziwe przeżywanie muzyki, na radość z obcowania z pięknem, precyzją wykonania i emocjami przekazywanymi przez artystę? Bo będą nudne, bo będą zbyt mało "interaktywne"? Pamiętam, że Mariza pod koniec koncertu wspomniała coś o tym, że trzeba się cieszyć i bawić muzyką, bo ona powinna dawać przede wszystkim radość. Zgadzam się z tym, ale przecież radość to takie pojemne słowo... dajmy sobie czas i miejsce na różną radość z muzyki, raz przez taniec, raz przez łzy, raz przez zwyczajny zachwyt nad czyjąś muzykalnością i wyobraźnią. Co za tym idzie - myślę, że każdy festiwal muzyczny ma też za zadanie rozwijać słuchacza, zapoznawać go z czymś nowym, otwierać, oswajać, zadziwiać i trochę na to czekam na przyszłorocznym Siesta Festivalu - na jeszcze więcej (ja w muzyce zawsze chcę więcej!) różnorodnych doznań!

Komentarze

  1. Podobne odczucia miałam dwa lata temu po występie Marizy w Kongresowej. Bardziej podobał mi się koncert we wrocławskiej Orbicie, ale to dzięki obecności Mário Pacheco. Swoim wpisem utwierdziłaś mnie w przekonaniu, że dobrze zrobiłam rezygnując z koncertu Marizy w ramach Siesty. Potrzebuję i oczekuję więcej FADO.
    Na szczęście nie zawiodłam się na Helderze Moutinho. Długo czekałam na okazję usłyszenia tego "brata" na żywo i niewątpliwie nadal pozostanie moim ulubionym. Myślę, że jeszcze więcej wrażeń miałybyśmy, gdyby Helderowi towarzyszył na gitarze portugalskiej jego stały akompaniator. Uważam jednak, że Eurico Machado spisał się bardzo dobrze i ta trochę wycofana guitarra dała więcej przestrzeni śpiewakowi i wpłynęła na bardziej klasyczny dobór repertuaru.
    Czekam na następną edycję Siesta Festivalu i kolejnego artystę fado.

    Pozdrawiam i dziękuję za ten wpis na blogu. Można na Ciebie liczyć :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Podróż w świat ciemnych emocji [„Tango” Yasmin Levy w NOSPR]

Edyta Bartosiewicz