Płytowe podsumowanie 2015 roku

Każdy kto śledzi mojego bloga, wie, że początek stycznia to moment, kiedy należy wyczekiwać podsumowania minionego roku. Zaspokajam Waszą ciekawość i zapraszam do zapoznania się z ciekawymi płytami z 2015 roku.
To był dziwny muzycznie rok - przyniósł zachwyty spodziewane i zaskakujące, ale także rozczarowania i choć staram się na tym blogu krytykę ograniczać do minimum, czuję, że jednak o tych rozczarowaniach także powinnam wspomnieć. Ponownie pokusiłam się o ułożenie płyt zupełnie różnych brzmieniowo w kolejności od najlepszych, do najgorszych. Jednak muszę zaznaczyć, że z pierwszych trzech płyt równie dobrze mogłabym stworzyć potrójne pierwsze miejsce, bo to trzy jednakowo genialne, świeże i odkrywcze albumy.

1. Melody Gardot "Currency of man"

Ostatnio rzadko zdarza mi się trafiać na płyty, które naprawdę od początku do końca nie mają żadnego gorszego fragmentu. "Currency of man" jest płytą, na której każdy dźwięk jest przemyślany, idealnie wyważony, a jednocześnie (co dość zaskakujące we współczesnych nagraniach) brzmienie całości jest genialnie "przybrudzone", pozornie niedoskonałe. To jedna z tych płyt, które były dla mnie miłą niespodzianką. Pierwszy singiel - Same to you - mocno mnie zaskoczył, w połączeniu z teledyskiem niekoniecznie pozytywnie (dopiero w kontekście całej płyty przekonałam się do tej piosenki). Jednak słyszałam, że jest w tej muzyce nowa energia i interesująca surowość. Wszelkie obawy rozwiała piosenka Preacher man (do tej pory jeden z moich ulubionych fragmentów płyty) - gospelowy początek, brudne, ostre gitary i saksofon, cudowny głos Melody - jeszcze mocniejszy i przejmujący niż do tej pory, zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Melody Gardot nagrała płytę, która nareszcie pokazała jej temperament, rockową energię i gospelowo-soulowe, czy rhytm and bluesowe inspiracje. To płyta w wielu miejscach ponura, przejmująco smutna, szorstko bluesowa, z dominującym brzmieniem perkusji, organów Hammonda, gitar elektrycznych, surowych partii instrumentów dętych. Jednak to wszystko okraszone jest genialnie zaaranżowaną orkiestrą i tak tworzy się fantastyczne zestawienie przeciwieństw - pozornie delikatny głos Melody (która niemal szepcząc potrafi zaśpiewać mocniej, niż niejedna wokalistka zdzierająca sobie gardło), łagodne brzmienie smyczków, a z drugiej strony przesterowane gitary, saksofony, mroczny fortepian. I może na tym polega siła przekazu tej płyty - tutaj nie ma ładnych opowieści, Melody opisuje historie ludzi, którzy z różnych powodów w życiu upadli, a muzyka doskonale to oddaje. Polecam Wam posłuchanie "Currency of man" zwłaszcza w wersji rozszerzonej, na której znajdziemy 15 utworów ułożonych bardzo logicznie, z niezwykłym, przejmującym wyciszeniem w ostatnich kilku piosenkach i moim ukochanym "Burying my trouble" zamykającym płytę. Nikt nie potrafi tak pisać smutnych piosenek, jak Melody Gardot - uwierzcie mi.

2. Kapela Maliszów "Mazurki niepojęte"

Głośno było o tej płycie w środowisku folkowym i to absolutnie zasłużony rozgłos! Ja także wspominałam już o niej we wpisie dotyczącym koncertu Maliszów w Katowicach - http://prawdziwa-muzyka.blogspot.com/2015/06/kapela-maliszow-na-festiwalu-ogrody.html. Mam trochę tak z muzyką folkową, że wiele koncertów z tą muzyką może mi się spodobać, ale rzadko na płytach odnajduję tę samą energię i magię, którą czułam na żywo. Z Kapelą Maliszów jest inaczej. Doskonale udało im się przenieść klimat koncertów do studia nagraniowego. Od pierwszych dźwięków słychać ich niezwykłą radość z grania i nadzwyczajne porozumienie. Fascynuje mnie u nich pomieszanie różnych muzycznych wpływów. Oczywiście dominują inspiracje polską muzyką ludową, ale nie tylko. Ja słyszę tu również muzykę żydowską, odrobinę irlandzką, a także fantastyczne, niemal jazzowe improwizacje. Co ważne, takie niezwykłe brzmienie udaje im się uzyskać przy dość ograniczonym instrumentarium - bębny, basy, skrzypce, lira korbowa itp. Najbardziej ujmują mnie na tej płycie popisy skrzypcowe Kacpra Malisza, mam nadzieję, że nigdy nie pozwoli się "zaszufladkować", zamknąć w ciasne ramy i dalej będzie z taką swobodą poszukiwał SWOJEGO stylu. Przepiękne są też kompozycje Kacpra, moja ulubiona to "Chodzony od Józefa", a tutaj inny fragment koncertowy. Warto wsłuchać się także w przejmujący głos Zuzanny Malisz, np. w tym utworze - Ballada o sierotce. "Mazurki niepojęte", to płyta, która zachwyci zarówno osoby osłuchane z polską muzyką folkową, ale myślę, że także tych, którym te brzmienia są nieco obce. To zdecydowanie coś nowego, świeżego i wartego posłuchania - mnie zachwycili i trzymam kciuki, żeby zrobili jak największą karierę. Jeśli chcecie im odrobinę pomóc w tej karierze, to zachęcam do oddania na nich głosu w ramach Songlines Music Awards tutaj.

3. Camané "Infinito Presente"

Cieszę się, że w pierwszej trójce najlepszych znalazło się też jakieś fado, zresztą wspaniałe brzmienie tej płyty wcale nie było dla mnie zaskoczeniem, bo Camané z każdym rokiem jest coraz lepszy. Długo zastanawiałam się, czy to właśnie "Infinito Presente" nie powinno być na szczycie mojej listy, wybór między tą trójką był naprawdę trudny i w pewnym sensie niemożliwy. Bez wątpienia Camané nagrał swoją najlepszą płytę. Pokazał, że można jeszcze dziś nagrać nieco inne brzmieniowo fado, nie dodając, a odejmując. Na tej płycie jest dużo miejsca na ciszę, na wybrzmienie gitar, nie potrzeba perkusji i wyszukanych środków, wystarczą dobre kompozycje, świetni muzycy i wrażliwie zinterpretowane teksty.
Bardzo podoba mi się ten muzyczny kierunek, jaki obrał Camané, ta płyta, to "kopalnia" pięknych utworów, uciekających od prostej harmonii tradycyjnego fado, choć i na to tradycyjne jest tu miejsce. Chyba nigdy głos Camané nie brzmiał aż tak różnorodnie, jak na tej płycie: skoczne utwory wykonane są niesamowicie delikatnie, często z wyraźnym nawiązaniem do sposobu śpiewania Alfredo Marceneiro, a przejmujące ballady mają w sobie niezwykłą moc i głębie. Jak zwykle u Camané, nie jest to rozdzierające fado z emocjami "wyrzucanymi" na każdym dźwięku, ale niepokojące harmonie i pewna transowość kompozycji sprawiają, że staje się ono jeszcze mocniejsze w przekazie. Doskonała płyta dla wszystkich, którzy szukają w fado "czegoś więcej", ale jednocześnie niekoniecznie chcą słuchać pop-fado. Na zachętę mój ulubiony utwór: Desastre

4. Björk "Vulnicura" + "Vulnicura Strings"

Tuż za podium w tym roku znalazła się Björk z dwiema płytami, choć tak naprawdę jedna wynika z drugiej. Wiele przeczytałam negatywnych recenzji "Vulnicury", niektóre trochę rozumiem, bo na pewno nie wszystkim ta płyta się spodoba, ale z drugiej strony, to cudowne, że Björk nie próbuje już robić rzeczy komercyjnych, pod publiczkę. Nie próbuje też już wyznaczać nowych trendów, po prostu tworzy muzykę, która rodzi się wprost z jej serca i wyobraźni. Po latach balansowania na granicy popu i bardziej ambitnej elektroniki Björk nareszcie przestaje robić potencjalne "przeboje". Już "Biophilia" zapoczątkowała ten nurt, a tym razem dostaliśmy płytę bardzo minimalistyczną, na której odnaleźć można tylko smyczki, elektronikę i jak zwykle zachwycający głos Björk. Postawiła na prostotę, nie ma tu aranży rodem z hollywoodzkich filmów, są pozornie proste piosenki, zapis emocji. Cieszę się, że elektronika z każdą płytą Björk robi się coraz mniej toporna, słuchając "Vulnicury" w całości (obowiązkowo na dobrym sprzęcie!), można zupełnie odpłynąć w inny świat, pobudzić wyobraźnię... (Family fragment)

"Vulnicura Strings" to te same piosenki, które znalazły się na "Vulnicurze", ale nagrane tylko z orkiestrą smyczkową. Trudno mi ocenić, która z tych płyt jest lepsza - z pewnością "Vulnicura String" nie brzmi jak "Vulnicura" z zabraną elektroniką i to duży sukces. Te piosenki w aranżacjach tylko na głos i orkiestrę smyczkową zyskały nowy wymiar - Björk jeszcze bardziej oddaliła się od nurtu muzyki popularnej, a bliżej jej do poszukiwań minimalistów, czy nawet sonorystów. Polecam obie płyty zwłaszcza do słuchania w całości, głośno, na słuchawkach lub dobrym sprzęcie grającym, warto dać się porwać tym transowym dźwiękom i emocjom. (Lionsong)


5. Kapela ze wsi Warszawa "Święto słońca"

Wracamy do klimatów folkowych, choć nadal transowych. Bardzo dobrą płytę w zeszłym roku nagrała także Kapela ze wsi Warszawa. Po surowym "Nord" powrócili znów do bardziej różnorodnych inspiracji, na "Święcie słońca" znalazło się wiele gości, m.in. Mercedes Peón z Galicji, czy Kayahan Kalhor z Iranu (genialny muzyk, którego miałam okazję usłyszeć podczas zeszłorocznego Festiwalu Skrzyżowanie Kultur). Od pierwszych dźwięków słychać, że to Kapela ze wsi Warszawa, nikt inny nie mógłby tego zagrać, te harmonie, ten rodzaj transu, śpiew - coś tak magicznego mogą stworzyć tylko oni. Doskonale do tych "kapelowych" brzmień pasuje charyzmatyczna Mercedes Peón, muzycy pokazują jak blisko siebie może być ludowa muzyka polska i ta z północy Hiszpanii. Bawią się wpływami różnych kultur, pozostawiając też miejsce dla elektronicznych eksperymentów, które znamy z ich wcześniejszych płyt. Mimo że jest to płyta dopracowana w każdym najmniejszym szczególe, genialnie zagrana i wymyślona, to jednak czegoś mi w niej brakuje, nie robi na mnie tak piorunującego wrażenia, jak poprzednie "Nord". Przede wszystkim na płycie "Nord" nie czułam ani trochę braku Mai Kleszcz, bo Kapela poszła w zupełnie innym kierunku. Na "Święcie słońca" brakuje mi jakiejś mocnej polskiej kontry dla Mercedes Peón, kogoś tak charakterystycznego, jak Maja Kleszcz. Mam wrażenie, że wokalistki Kapeli zupełnie przy Mercedes giną. Poza tym w wielu momentach czuję, jakby ci wyśmienici goście przebijali samą Kapelę... Nie jest to dla mnie płyta tak genialna, jak czytam w wielu recenzjach, ale niewątpliwie warta posłuchania, bo choć nie wszystko mi odpowiada, to nadal kawał dobrej, oryginalnej muzyki i jestem pewna, że przyniesie Wam wiele radości. Na zachętę mój ulubiony fragment: Jan Sobótkowy

6. Karolina Cicha & Spółka "Jidyszland"

Dwa lata temu, za płytę "Wieloma językami" było pierwsze miejsce, w tym roku się nie udało, ale to nie znaczy, że Karolina Cicha nagrała złą płytę! "Jidyszland" to zdecydowanie inne spojrzenie na muzykę żydowską, niż to, które utrwalone jest współcześnie w kulturze popularnej. To nie jest miłe klezmerskie granie. Karolina do współpracy przy tym projekcie zaprosiła Piotra Domagalskiego (bas, hammond itp.) i Witka Wilka na perkusji. Mamy tu więc bardzo surowe, zupełnie nie folkowe, a częściej rockowe brzmienie, co w połączeniu ze starymi żydowskimi melodiami daje bardzo ciekawą mieszankę. Tym razem Cicha postawiła na spontaniczną oryginalność, ale znacznie mniej np. na dopracowanie szczegółów aranżacji. Jednocześnie jej mocny głos w zestawieniu z surowością i prostotą całości momentami tworzy nastrój prawdziwie mistyczny, jednak przełamany prawie że punkową energią z dominującym mocnym basem i rytmiczną perkusją. Mam trochę tak z Cichą, że czego by nie zaśpiewała, ja i tak słucham tego z zainteresowaniem, w jej głosie jest coś takiego, co trafia w najbardziej pochowane zakamarki duszy, ale taki naprawdę poruszający utwór na tej płycie jest tylko jeden - "Alt naje geschichtes (I)"... pozostałe intrygują, lecz pozostawiają pewien niedosyt. Czego? Emocji, wirtuozerii, ciekawszych aranżacji - bez wątpienia duet Cicha&Pałyga był bardziej twórczy, niż trio z tej płyty, a szczególnie mocno ukazał to koncert promujący płytę podczas Festiwalu Singera w Warszawie. Myślę, że płyta spodoba się wszystkim, którzy szukają jakiegoś odświeżenia w muzyce żydowskiej, tego typu projekty powstają na świecie już od dawna, ale wydaje mi się, że w Polsce nic takiego wcześniej nie było. Na zachętę jedyny fragment płyty dostępny na youtube, akurat jeden z najłagodniejszych brzmieniowo, ale bardzo dobry - Majn Rue Platz

7. Aldina Duarte "Romance(s)"

Drugą płytą fado bardzo przeze mnie oczekiwaną w zeszłym roku, był nowy album Aldiny Duarte. Po latach nagrywania fado bardzo klasycznie, Aldina postanowiła trochę poeksperymentować. "Romance(s)" to album dwupłytowy, gdzie pierwsza z płyt, to klasycznie brzmiące fado, tylko z gitarami, a druga to te same utwory, ale bez gitar, z elektronicznymi (i nie tylko) poszukiwaniami, przeróżnymi dźwiękami, do których głos Aldiny jest jedynie dodatkiem. O pierwszej z płyt w zasadzie trudno powiedzieć cokolwiek złego, to dokładnie taka muzyka, jakiej moglibyśmy się po Aldinie spodziewać. Zawsze słuchając jej płyt żałuję, że tak niewiele rozumiem z tekstów, które śpiewa, na tej płycie szczególnie brakuje mi ich zrozumienia. Tym razem muzyka i emocje nie bronią się same, jednak czuję, że nic tu nie jest przypadkowe - być może mój stosunek do tej muzyki zmieniłby się, gdybym w pełni wiedziała skąd tak stonowane (jak na Aldinę) interpretacje. Druga z płyt, to poszukiwania, które bardzo doceniam, domyślam się, że po latach nagrywania fado tylko z gitarami, Aldina mogła potrzebować czegoś nowego i właściwie cieszę się, że poszła w taką stronę. Trzeba przyznać, że płyta została zrobiona z bardzo dużym wyczuciem, te dźwięki składają się w całkiem przyjemną, nieagresywną całość, czasem przywołując szum ulicy, zadymionego baru, starego radia... ale jednak nie przekonuje mnie do końca ta koncepcja, coś się tu gryzie. Nie potrafię przyzwyczaić się do przejmującego, przepełnionego tragizmem głosu Aldiny w konwencji tak lekkiej. Niewykluczone, że jest to jedna z tych płyt, których trzeba posłuchać wiele razy, by się do nich przekonać, z pewnością dam jej jeszcze szansę w 2016 roku, ale póki co wolę poprzednie dokonania Aldiny. Fragment płyty I: Fada do Lar (I), i płyty II: Fada do Lar (II)

8. Mikromusic "Matka i żony"

Zastawiałam się, czy w ogóle powinnam ująć tę płytę w podsumowaniu roku, bo niestety jest to właśnie pierwsze z zeszłorocznych rozczarowań. Mikromusic już od jakiegoś czasu dążyło w kierunku uproszczenia swojej muzyki, porzucając elementy jazzowe na rzecz popu. Na "Matce i żonach" osiągnęli (mam nadzieję!) apogeum. Mam z tą płytą ogromny problem, bo z jednej strony, moim zdaniem, jest to najsłabsza płyta Mikromusic, z drugiej... zawarli na niej najpiękniejszą piosenkę, jaką kiedykolwiek napisali - "Kostucha", to małe arcydzieło - przejmujący tekst i muzyka doskonale z nim korespondująca, niepokojąca, trochę mroczna. Z "Kostuchą" ładną całość tworzy pojawiające się po niej ciekawe "Pocałuj pochowaj" i... chyba na tym koniec zachwytów. Stanowczo Mikromusic stać na więcej - większość piosenek kompletnie traci charakter w banalnych melodiach refrenów. Jeśli założeniem zespołu było zupełne oderwanie się od tego, co robili wcześniej, to udało im się, ale odnoszę wrażenie, że te piosenki, mogłoby zagrać wiele innych zespołów - gdzieś zagubili swoją oryginalność. Są dobre przebłyski, jak choćby szalone solo na klawiszach w Krystynie, intrygująca melodia "Matki Teresy" i chyba jedyny utwór nawiązujący do "łagodniejszego" Mikromusic - "Nie umrę". Najmocniejszym elementem "Matki i żon" są teksty, Natalia Grosiak konsekwentnie przez całą płytę obraca się w tematyce śmierci, jak zwykle jej spostrzeżenia, zabawa słowem, wywołują uśmiech, zmuszają do przemyśleń. Tylko ja niestety mam trudności z zachwyceniem się tekstem, jeśli muzyka mnie wystarczająco nie zaciekawi... Przyznaję, że płyta po kolejnych przesłuchaniach zdecydowanie zyskuje, na pewno w świecie popowo-piosenkowym się wyróżnia, ale to dla mnie nadal za mało. Czekam na następne płyty Mikromusic, ta płyta zwiastuje, że jeszcze mogą mnie mocno zaskoczyć! ;)



Po "Matce i żonach" Mikromusic powinna nastąpić dłuuuga, dłuuuuga przerwa, bo dochodzimy do płyty, która po pierwszym przesłuchaniu oprócz przecierania oczu i uszu ze zdziwienia, wywołała jedną myśl: "niemożliwe, to nie dzieje się naprawdę"...

9. Mariza "Mundo"

Pamiętając "Terrę" (za którą nie przepadam) i wiedząc, że najnowszą płytę produkuje także Javier Limon, wydawało mi się, że wiem jakiego brzmienia mogę się spodziewać na "Mundo" - innymi słowy, nie miałam wielkich oczekiwań, wiedziałam, że może to być pop-fado. Jednak pomyliłam się, bo najnowsza płyta Marizy, to już nawet nie pop-fado, tylko pop i to w dodatku kiepski. Naprawdę nie upieram się, że Mariza musi śpiewać tylko fado (nigdy nie była bardzo "tradycyjna"), ale głównym problemem tej płyty jest fakt, że cierpi na dramatyczny brak dobrych kompozycji. Otwierające "Mundo" przepiękne "Rio de Mágoa" z muzyką Mario Pacheco pozostawia nadzieję, że skoro można tak dobrze zacząć, może dalej nie będzie źle, ale hitowe Melhor de mim natychmiast całą nadzieję zabiera. "Mundo" to zbiór dziwnych, zupełnie niepowiązanych ze sobą piosenek, pomiędzy którymi Mariza znalazła miejsce na dwa fado, przeboje Amalii - "Maldição" i "Anda o sol na minha rua", które brzmią zaskakująco tradycyjnie, nawet w porównaniu do poprzednich płyt Marizy. Warta posłuchania jest także Sombra, w pozostałych piosenkach Mariza właściwie nie brzmi w ogóle jak Mariza - fadową manierę porzuciła na rzecz popowego zaśpiewu. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego taka artystka śpiewa piosenki zupełnie poniżej swojego poziomu, tak bardzo banalne i nijakie, a co gorsza wykonuje je tak, że gdyby nie poprzednie płyty (które znam na pamięć i uwielbiam), mogłabym się nie domyślić jak świetną jest wokalistką. Miałam w ogóle nic nie napisać o tej płycie, ale w pewnym sensie poruszyła mnie równie mocno, co genialne "Currency of man" Melody Gardot, szkoda tylko, że nie była to radość i zachwyt, tylko ogromny smutek i rozczarowanie.


Na deser jeszcze pewien dobry akcent. Płyta, której nie ujęłam na liście, bo jest składanką różnych wykonawców, ale na tyle fantastyczną, że chcę o niej wspomnieć. Mowa o płycie "Amália as vozes do fado" (lub we francuskiej wersji, dostępnej np. na spotify "Amália les voix du fado"), jej fragmenty znajdziemy m.in. tu. Pojawia się tu wielu moich ukochanych wykonawców fado, interpretują na nowo wielkie przeboje Amálii Rodrigues, wkładając w to naprawdę całe swoje serce. "Grito" w wykonaniu Ricardo Ribeiro jest tak przejmujące, że trudno powstrzymać łzy, "Medo" w wersji Giselo João brzmi jeszcze mocniej niż w wykonaniach Amálii, czy Marizy, ale nie brakuje tu też uroczych duetów łączących różne portugalsko-języczne kraje! Płytę wzruszająco kończy "Faz me pena" w wykonaniu siostry Amálii - Celeste Rodrigues. To nie jest składanka, która ma za zadanie wywracać przeboje Amálii do góry nogami, wszystko tu zrobione jest z ogromną delikatnością, wyczuciem i szacunkiem dla oryginałów. Bardzo, bardzo polecam!


To już koniec, tyle w 2015 roku! Życzę Wam, żeby ten 2016 rok również obfitował w wiele pięknej muzyki. Mam nadzieję, że dalej będziecie zaglądać na mojego bloga, a ja obiecuję pisać, tak dużo jak tylko będę w stanie w czasie tych najbliższych mocno zajętych miesięcy. Szczęśliwego Nowego Roku!







Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Fado - o co w tym chodzi?

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Muzyczna wyspa Yumi Ito [Yumi Ito "Ysla"]