Mariza opowiada Amálię

Długo mnie nie było na blogu, kilka wpisów zaczęłam, ale nie skończyłam. Może po prostu czekałam na muzykę, która zmusi mnie do pisania? Cieszę się ogromnie, bo do powrotu sprowokował mnie nowy album Marizy. Tak, drodzy czytelnicy – jedna z najważniejszych dla mnie portugalskich artystek nagrała swoją najlepszą płytę od… 15 lat. To wymaga odnotowania!

2020 rok dla muzyki fado to czas wyjątkowy, Portugalczycy świętują bowiem 100-lecie urodzin Amálii Rodrigues. To idealna marketingowo okazja do tego, by zrobić setki, tysiące koncertów i płyt w hołdzie tej artystce. Nie zaskoczy chyba nikogo, że jedną z osób, które postanowiły podkreślić swoją muzyczną więź z wielką pieśniarką, jest Mariza. Jej nowy album nosi po prostu tytuł Mariza Canta Amália i pojawiły się na nim największe przeboje, które wykonywała Królowa Fado. Dobór tak znanego repertuaru jest ryzykowny, ale wcale nie dziwię się Marizie, że wybrała akurat te utwory. Równo połowa płyty to mistrzowskie kompozycje Alaina Oulmana (jak to możliwe, że Francuz pisał tak piękne pieśni fado?), a cztery z nich pochodzą z moim zdaniem najlepszego albumu Amálii – Com Que Voz. Lubię więc myśleć, że pomysł Marizy na tę płytę był podyktowany względami artystycznymi, a w mniejszym stopniu zarobkowymi. A przeczuwam, że finalnie udało się to dobrze połączyć.

Mówiąc o tym, że pieśniarka nagrała swój najlepszy krążek od 15 lat, odnoszę się oczywiście do Transparente (2005), które produkował brazylijski wiolonczelista i aranżer – Jaques Morelenbaum. Ten sam człowiek odpowiada za brzmienie nowego albumu, a ja utwierdzam się w przekonaniu, że tylko z nim Mariza nagrywa płyty wyjątkowe i ambitne. Wreszcie nie mogę jej zarzucić, że wypuszcza płytki i toporny pop. Wróciła jej dawna wrażliwość i delikatność, a jednocześnie pojawiła głębia przekazu i dojrzałość, której wcześniej nie miała.

Jeśli nie słuchaliście Mariza Canta Amália, to być może po tym długim wprowadzeniu spodziewacie się, że pieśniarka nagrała album tradycyjny, ale nic bardziej mylnego. Mariza od początku w swojej twórczości uciekała od klasycznego brzmienia i tak też jest tutaj. Zaproszenie Morelenbauama do współpracy musiało spowodować, że płyta będzie mieć brazylijski rys. Poza tym dominuje tu brzmienie orkiestry, która – ku mojej radości – nie plącze się bez sensu, będąc jedynie harmonicznym uzupełnieniem, ale opowiada także swoją osobną historię. Nie wiem nawet, co bardziej zajmuje moje ucho, kiedy słucham nowej płyty – aranże orkiestry, czy interpretacje Marizy.

Już pierwsze dźwięki otwierającego album Com Que Voz wywołują u mnie gęsią skórkę. Słyszałam nieskończenie wiele wersji tego utworu. Można zaaranżować go bardzo prosto, tak by dać szansę na popis jedynie pieśniarzowi, ale takich prób było już wiele. Morelenbaum zaproponował rozległe, niemal hollywoodzkie (ale w dobrym tego słowa znaczeniu) brzmienie orkiestry, główny temat z rzewnej wiolonczeli przechodzi gładko do wokalu, dopiero później do gitar. Interpretacja Marizy też jest inna niż te, do których nas przyzwyczaiła – prostsza, bardziej przytrzymana, a jednocześnie tak pełna i przemyślana. Pieśniarka nie bawi się już zawiłymi melizmatami, nie epatuje skrajnościami i chociaż lubiłam ją taką, doceniam ten nowy spokój w jej głosie. Nie jest to absolutnie brak emocji, one po prostu mają teraz inny kształt i wyraz.

Szczególnie mocno zmiany te słychać w Povo Que Lavas No Rio – moim ulubionym utworze z płyty. Nigdy nie fascynowała mnie ta piosenka w wykonaniu Amálii. Mariza opowiada ją na nowo, po swojemu, a jednocześnie będąc blisko wrażliwości swojej mistrzyni. Niezwykle porusza mnie we wszystkich cichych fragmentach, gdzie każdy jej dźwięk ma jakąś podskórną intensywność, która tylko co jakiś czas wybucha. Co ciekawe, to jeden z utworów z najmniej absorbującą aranżacją – orkiestra tworzy jedynie subtelne tło, a na pierwszy plan wybijają się grający na gitarze portugalskiej Bernardo Couto i oczywiście Mariza. Może, mimo że doceniam poszukiwania Marizy, wciąż najbardziej lubię, kiedy jest blisko klasycznego fado.

Interesujący dialog z tradycją pojawia się w Estranha Forma de Vida. Utwór ten najczęściej wykonywany jest z charakterystycznym dla fado zaznaczonym rytmem. Mariza i Morelenbaum złagodzili go jednak, pozwolili płynąć orkiestrze, wspieranej fortepianem i tematami gitary portugalskiej (także Bernardo Couto) oraz wiolonczeli. Bez tego rytmicznego podbicia mam jednak wrażenie, że piosenka zaczęła brzmieć zupełnie inaczej, a Mariza znów czaruje chłodnymi, niskimi dźwiękami i jasnymi kulminacjami. Nie mogę też pozbyć się wrażenia, że Morelenbaum w swojej solówce zgrabnie wplótł drobny cytat z Retrato em Branco e Preto Jobima. Może to złudzenie, ale myślę, że brazylijskie nawiązanie w muzyce Alfredo Marceneiro mogłoby być ciekawym zabiegiem.

Album Mariza Canta Amália ma momenty, do których musiałam się przyzwyczaić. Wydaje mi się, że to dość częsty przypadek na płytach z coverami. Zawsze pojawia się pytanie: na ile daleko wolno odejść od oryginału? A może w ogóle powinien on stanowić tylko luźną inspirację do własnej interpretacji? Od jakiegoś czasu najbardziej doceniam te covery, które nie próbują się ścigać z wersjami oryginalnymi, lecz proponują coś nowego. Myślę, że udało się to osiągnąć na nowej płycie Marizy. Przykładów mogłabym znaleźć kilka, najbardziej jaskrawy to Barco Negro. Muszę przyznać, że wolę ten utwór w wersji „afrykańskiej”, z samą perkusją, tak jak dawniej często wykonywała go sama Mariza, a ostatnio m. in. Cuca Roseta. Doceniam jednak brazylijskie i folkowe wpływy wpisane w nową aranżację. Równie zaskakujące może być Cravos de Papel, jedyna naprawdę dynamiczna piosenka na płycie, gdzie jazzujący aranż aż kipi od chwytliwych tematów i nieoczywistych zmian rytmiczno-harmonicznych. Gdyby Mariza już zawsze nagrywała tylko tak dobre rozrywkowe kawałki, byłabym przeszczęśliwa.

Od oryginału Amálii najtrudniej było mi się oderwać w Formiga Bossa Nova – może dlatego, że znam każdy dźwięk z jej wykonania i uwielbiam brzmienie gitar w wersji z Com Que Voz. Mariza i Morelenbaum postanowili, że wyciągną z tej piosenki wszystko, co brazylijskie. Pieśniarka śpiewa matowo, mało wibrując, bliżej jej do Elis Reginy niż fadowej egzaltacji. Klimat bossa novy wprowadzają fortepian i perkusja, do tego gdzieś w tle delikatnie dogaduje Luís Guerreiro na gitarze portugalskiej, a całość otula orkiestra. Zachwyciłam się tą wersją, kiedy zapomniałam o oryginale i zrozumiałam pomysł na nowe podejście.

Nie umiem ocenić tej płyty obiektywnie, bo zbyt mocno wzrusza mnie, że Mariza nagrała wreszcie album, którego z przyjemnością słucham od początku do końca. Czekałam na to wiele lat i wciąż jeszcze, po miesiącu, nie otrząsnęłam się z radości. Myślę, że to fantastyczny hołd dla Amálii, bo niebanalny, poszukujący nowego brzmienia tych piosenek. Jednocześnie nie ma tu rewolucyjnego wywracania utworów na lewą stronę. Nawet jeśli niektóre aranżacje są zaskakujące, nie przekraczają granic, nie tracą odniesienia. Świetnie się słucha tego albumu, zwłaszcza, że znalazło się na nim zaledwie 10 kompozycji, jest spójny i niedługi. Ukryty krytyk podpowiada mi, że to nie jest najlepsza płyta w całej dyskografii Marizy, że trochę brakuje jej różnorodności i pazura, ale na razie ciągle chcę do niej wracać i oby to trwało jak najdłużej.



Komentarze

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mariza jej wyjątkowy magiczny, magnetyczny głos i wyśmienite interpretacje! A fado muzyka duszy, porusza najczulsze struny, przeszywa i pozwala przenieść się do innego świata! Marzę o podróży do Portugalii i posłuchania tej muzyki na żywo, a nie tylko z płyt... Mam kilka i często słucham. Pięknie napisałaś! Pozdrawiam!

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Podróż w świat ciemnych emocji [„Tango” Yasmin Levy w NOSPR]

Edyta Bartosiewicz