Nadeszła już ta pora roku, kiedy wieczory
zaczynają się o godzinie 15, a to sprawia, że są wyjątkowo długie. Zdarza się
też, że rozciągają się one jeszcze bardziej, kiedy człowiek chory i nie może
wyjść z domu. Tak jest właśnie w moim przypadku i ta sytuacja zmotywowała mnie,
żeby stanąć przed swoją półką z płytami, wytężyć umysł i wybrać 5 albumów, których
najlepiej mi się teraz słucha. Starałam się, aby była to muzyka różnorodna, dlatego
jest trochę instrumentalnie, trochę wokalnie, mieszają się kraje i języki.
Niewątpliwie wszystkie pięć płyt łączy jakiś rodzaj melancholii, ale nie zawsze
tej chłodnej i delikatnej czy wyciszonej emocjonalnie. Być może i dla Was ten zestaw
– który oczywiście nie jest sztywny i zamknięty, bo pewnie za chwilę mogłabym
wybrać zupełnie inną piątkę – okaże się kojący i inspirujący.
1.
Diego El Cigala Cigala & Tango
Na początek zabieram Was na koncert i to
do Buenos Aires. Właśnie tam nagrana została płyta
Cigala
& Tango, na której fantastycznie splatają się ze sobą tango i
flamenco. Diego El Cigala od początku związany był flamenco, ale prawdziwą
sławę przyniosły mu projekty, w których łączy swój pełen charakterystycznej ekspresji
śpiew z muzyką kubańską i latynoamerykańską. Ten, w którym interpretuje tanga
lubię szczególnie – odnoszę wrażenie, że intensywność emocjonalna w wokalu
Diego szczególnie dobrze współgra z argentyńskimi pieśniami. Na
Cigala &
Tango wspaniale uchwycona została spontaniczna koncertowa atmosfera. Nikt
tutaj nie sili się na jakiś efekt, po prostu kilku muzyków usiadło na scenie,
by wspólnie opowiedzieć dźwiękiem o swoim spotkaniu. To nie jest tango
przytłaczające smutkiem, wyostrzone rytmicznie, lecz raczej łagodnie kołyszące,
ocieplone jazzującymi wpływami i może dlatego tak świetnie sprawdza się w
chłodne wieczory.
2.
Tord Gustavsen Trio Being There
Po dość intensywnym koncercie można już chyba
wejść w brzmienia znacznie bardziej spokojne i chłodne. Nie ma dla mnie jesieni
bez skandynawskiego jazzu, a zwłaszcza muzyki tria Torda Gustavsena. Do ich
płyty
Being There mam szczególny sentyment i
myślę, że to najlepszy album, jaki nagrali w tym składzie. Zawsze urzekał mnie
ogrom przestrzeni i melancholii w tych kompozycjach oraz ich melodyjność, bo
Tord naprawdę potrafi pisać doskonałe tematy. To trio, które nigdy nie było
nastawione na wirtuozerię spod znaku „głośniej i szybciej”, tylko na
kontemplację i jedność brzmienia – Gustavsen wraz z Haraldem Johnsenen na kontrabasie
i Jarle Vespestadem na perkusji fenomenalnie się uzupełniają. Wiele razy słuchałam
tej płyty w ciemnym pokoju, z zamkniętymi oczami, skoncentrowana jedynie na
tym, jakie obrazy mojej głowie dyktują dźwięki. A dość minimalistyczny
fortepian czy gra ciszą i wybrzmieniem pozwalają tutaj wyobraźni na podróże w
bezkresne przestrzenie. Czy może być coś lepszego na ciemne popołudnia?
3.
Anouar Brahem The Astounding Eyes Of Rita
Bez obaw, nie wychłodzę Was całkiem Norwegią,
ale pozostanę jeszcze w wytwórni ECM. Zresztą z ich płytami można by przeżyć spokojnie
całą jesień. Wybrałam więc trochę etno-jazzu i The Astounding Eyes Of Rita
mój ulubiony album tunezyjskiego wirtuoza oud – Anouara Brahema. Moja miłość do
tej płyty zaczęła się kilka lat temu od koncertu na Jazz Art Festivalu, wtedy pierwszy
raz usłyszałam ten materiał i nie umiałam już oderwać się od tych pustynnych
melodii. Myślę jednak, że wyjątkowość The Astounding Eyes Of Rita związana
jest przede wszystkim z pojawiającym się tu charakterystycznym składem.
Niezwykły kolor tej muzyki powstaje dzięki połączeniu oud (Brahem), klarnetu
basowego (Klaus Gesing), gitary basowej (Björn Meyer) oraz instrumentów
perkusyjnych – darbuki i bendiru (Khaled Yassine). To także, przy okazji,
zderzenie różnych kultur, różnych doświadczeń i kilku prawdziwych muzycznych
indywidualności. Mogę bez końca wsłuchiwać się w każdy dopieszczony przez artystów
dźwięk, w kontrastujące barwy, poddawać się metalicznemu brzmieniu oud,
łagodnej frazie klarnetu czy pulsującej gitarze basowej. I te tęskne melodie –
jest w nich coś, co sprawia, że jeśli usłyszy się je raz, już zawsze z Wami
zostaną.
4.
Melody Gardot My One And Only Thrill
Nie może tu zabraknąć współczesnej
mistrzyni smutnych piosenek – Melody Gardot. Płytę
My
One And Only Thrill włączam zawsze, gdy potrzebuję wieczornego wyciszenia,
ale jednocześnie chcę, by była to muzyka, która mnie zaangażuje, a nie będzie
jedynie tłem. Bo interpretacje Melody zawsze zmuszają do słuchania, drżenie jej
głosu, ukryte gdzieś tuż pod powierzchnią emocje i delikatna zadziorność nie
pozwalają na obojętność. Ten album to kopalnia przepięknych kompozycji z
pogranicza jazzu, popu, bluesa. Gdybym miała robić jakiś ranking najlepszych
muzycznych opowieści o miłości, też z pewnością znalazłby się on na podium. Lubię
tu zarówno utwory w kameralnym składzie, jak i te z cudownymi orkiestrowymi
aranżacjami Vince’a Mendozy – w tym zróżnicowanym repertuarze Melody ma szansę
pokazać swoją wrażliwość i charakter. Napisałam, że wokalistka ta jest
mistrzynią smutnych piosenek, ale myślę, że
My One And Only Thrill ma w
sobie dużo ciepła i melancholii, która otula niczym miękki koc. Tego mi teraz
trzeba.
5.
Elis Regina i Tom Jobim Elis & Tom
Skoro już Melody delikatnie wyprowadziła
nas z ciemnych brzmień, to najwyższa pora, żeby posłuchać bossa novy. Przez
wiele lat byłam wyznawczynią Jobima tylko ze Stanem Getzem, João Gilberto i Astrud
Gilberto. Wydawało mi się, że bez saksofonu Getza i uroczo nieporadnego śpiewu
Astrud nie będzie bossa novy. Moje podejście zmieniło się z czasem, a przede
wszystkim z kolejnymi słuchanymi płytami i nowymi artystami. Ważnym momentem
było odkrycie Elis Reginy – legendarnej pieśniarki brazylijskiej, mam wrażenie,
że w Polsce wciąż zbyt słabo znanej i niedocenianej. To dzięki niej zrozumiałam,
że tak naprawdę nie ma jednego kanonu śpiewania bossa novy. Tak dotarłam do legendarnej
płyty Elis & Tom z 1974 roku, na której usłyszałam wiele genialnych
kompozycji Jobima, które zna każdy Brazylijczyk, ale niekoniecznie nagrywa je
każdy Amerykanin czy Europejczyk, m. in. dlatego, że nigdy nie powstały do nich
angielskie teksty. To też album stworzony trochę później, więc i brzmienie jest
inne niż tej bossa novy, od której zaczynałam, ale myślę, że najbardziej
wyróżnia go emocjonalna siła przekazu. Elis interpretuje piosenki Jobima
niezwykle przejmująco, tu już mało jest szemrania, są za to długie otwarte
frazy, podkreślone jeszcze często napisanymi z dużym rozmachem aranżacjami
smyczków. Wspaniale się płynie z tą płytą – kołysze, wzrusza i zostawia we mnie
zawsze dużo światła, a przecież tego zawsze w Polsce o tej porze roku nam
brakuje.
Komentarze
Prześlij komentarz