8. Warszawski Festiwal Skrzyżowanie Kultur
Chociaż od zakończenia festiwalu minęło już trochę czasu, moje uszy i głowa wciąż pełne są dźwięków tegorocznej edycji.
W tym roku kierunek był bardzo jasno sprecyzowany: Inspiracje Orient. Organizatorzy jednak zaprezentowali tak różne oblicza Azji i okolic, że przeszło to moje najśmielsze oczekiwania.
Dzień 1. - Legendy wschodu: mugham i duduk
Na koncercie inauguracyjnym, który tym razem odbył się także w namiocie festiwalowym (a nie w Sali Kongresowej) jako pierwszy wystąpił mistrz duduku - Jivan Gasparyan z Armenii. Sam duduk był mi znany już wcześniej, jednak pozostawał dla mnie jedynie miło brzmiącą fujarką. Jivan Gasparyan wraz ze swoim dudukowym kwartetem pokazał jak wszechstronny jest to instrument. Już sam pomysł kwartetu składającego się wyłącznie z duduków bardzo mi się spodobał. Dwa duduki stanowiły podstawę basową, coś na kształt dźwięku burdonowego, a Jivan Gasparyan wraz ze swoim wnukiem oczarowywali publiczność swoimi magicznymi partiami solowymi. Warto dodać, że dziadek i wnuk grają w zupełnie inny sposób, co dodaje jeszcze więcej koloru wykonywanym przez nich utworom. Miękkość brzmienia tego niezwykłego kwartetu, wirtuozeria i ogromna pomysłowość, urzekły mnie.
Drugą gwiazdą koncertu inauguracyjnego był Alim Qasimov z Azerbejdżanu. Jest on mistrzem mugham - klasycznej muzyki tego kraju. W Warszawie śpiewał razem z córką Farganą Qasimovą. Zestawienie ich głosów było doskonałym pomysłem barwowym. On, choć zachwyca swoją ekspresją, ma w głosie coś histerycznego, ona natomiast przy równie mocnej emocjonalności, ma w sobie spokój i ciepło. Alim Qasimov o występach ze swoim zespołem mówi: „To co robimy wypłynęło spontanicznie, podczas prób. Możemy te utwory wykonywać w jeden sposób na próbie, a potem na koncercie może to wyjść zupełnie inaczej. Kiedy spotykam się z muzykami z mojego zespołu, powstaje atmosfera, którą zaczynamy się karmić, a która przychodzi spoza nas, jest poza naszą wolą, i staje się źródłem nieprzewidywalności naszej muzyki. To uczucie bliskie uczuciu ekstazy towarzyszącemu medytacji” (źródło: www.festiwal.warszawa.pl). Rzeczywiście to wszystko można było zaobserwować na scenie: improwizacja, piętrzące się melizmaty, emocje. Mimo że zaczęli dość spokojnie, jakby jedynie wyśpiewując ustalone wcześniej partie, później... na scenie pojawiła się niezwykła energia i trans. Zniknęły ludzkie ciała, została muzyka, dźwięki. To wszystko przy udziale dwóch doskonałych muzyków grających na egzotycznych instrumentach: kamancha (rodzaj skrzypiec) i tar (rodzaj lutni). Ja odpłynęłam razem z nimi...
Dzień 2. - Zbudzone głosy Azji
Następny dzień festiwalu rozpoczęły panie pochodzące z Jakucji, czyli zespół Ayarkhaan. Dużym przeżyciem dla mnie było już samo podziwianie ich strojów i egzotycznej urody, nie sposób było oderwać od nich wzrok! Potem rozpoczęły się śpiewy, niemal poczułam chłód, wieczną zmarzlinę Jakucji. Dodatkowo nastrój wzmacniało brzmienie khomusów (rodzaj drumli), na którym grała każda członkini zespołu. Oprowadzały nas po swojej krainie, były niczym szamanki, naśladowały odgłosy przyrody za pomocą własnych gardeł, jak i innych małych instrumentów zawieszonych na ich szyjach. Dla mnie był to koncert zupełnie kosmiczny i wciągający. Prowadziły mnie za rękę swoją muzyką, hipnotyzowały. Zrobiły piorunujące wrażenie, dlatego też tak trudno o nich pisać. Nigdy ich nie zapomnę.
Po nich wystąpił gruziński chór męski - Rustavi. Przyznam, że obawiałam się tego koncertu pamiętając zeszłoroczny słaby występ zespołu Barbara Fortuna. Na szczęście szybko okazało się, że nie ma się czego bać, tylko można, a wręcz trzeba podziwiać! Doskonałe umiejętności wokalne, doskonałe zestrojenie, a do tego wszystko potraktowane z lekkością i poczuciem humoru. Potrafili zaśpiewać zarówno mocne, radosne, niemal biesiadne pieśni, by zaraz po nich zabrzmiały minimalistyczne, przepełnione ciepłym pianem pieśni o charakterze sakralnym. Wspaniale łączyli brzmienia nawiązujące do chorału gregoriańskiego, czy późniejszej polifonii a cappella z orientalnymi melizmatami. Nie mogłabym nie wspomnieć o tym, że pośród tych rewelacyjnych wokalistów objawiło się też dwóch instrumentalistów - i to nie byle jakich! Jeden z nich grał np. na dwóch fletach równocześnie w sposób tak piękny i naturalny, jakby nic innego nie robił od dziecka, drugi zaś uroczo akompaniował na gitarze. Piękno i prostota - świetny koncert.
Dzień 3. - Energia orientu
Trzeciego dnia w namiocie festiwalowym zaprezentował się tylko jeden zespół - Al Kindi Ensemble, reprezentujący Turcję, choć założony został przez Francuza - Juliena Jalala Eddine Weissa, grającego na arabskiej cytrze. Niestety nie udało się im przekonać mnie do swojej muzyki. Koncert w założeniu miał się składać z trzech części...w pierwszej rodzaj obrzędu sakralnego, w drugiej kompozycje założyciela zespołu, w trzeciej średniowieczna muzyka arabska. Tak naprawdę zainteresowała mnie tylko pierwsza część, moment, kiedy zaczęło tańczyć czterech towarzyszących zespołowi derwiszów. Ich białe, wirujące z nimi stroje łączyły się z jednostajną rytmicznie orientalną muzyką. Tylko ile można wciąż tak samo? Powinnam wpaść w trans razem z nimi? Zwolnić, poddać się ich rytmowi? Chciałam, ale było to trudne, kiedy odzywał się turecki flet - ney. Ja wiem, to wszystko nie są instrumenty o stroju równomiernie temperowanym, to nie jest coś co jasno trafia do europejskiego ucha, ale na litość boską... można chyba zagrać dobre dźwięki. Zresztą cały zespół sprawiał wrażenie, jakby nie do końca wiedział co i kiedy ma grać. Improwizacja? Dobrze, ale to też trzeba umieć. Nie czułam w ich grze ekstazy, mistycyzmu, niedociągnięcia techniczne zaburzały nastrój. Nie do końca rozumiem też tytuł, jaki organizatorzy wybrali na ten dzień: "Energia orientu". Gdzie tu była energia? Trans wywołany jednostajnym rytmem, to jeszcze rozumiem. Chociaż niestety nie udało mi się w niego wpaść. Jednocześnie mam świadomość, że mogłam nie zrozumieć muzyki zaprezentowanej przez Al Kindi Ensemble, może zbyt mało o niej wiem, nie jestem oswojona, jest to dla mnie obce brzmienie. Powtórzę: nie przekonali mnie, ale niesprawiedliwie byłoby powiedzieć, że koncert był zły.
Dzień 4. - Opowieści tygrysa
Cóż to był za dzień! Podczas pierwszego koncertu zapoznałam się z tradycyjną muzyką (a może lepiej byłoby ująć to szerzej: sztuką) Korei - pansori. Wystąpiła Ahn Sook-sun, wybitna śpiewaczka, nazywana "primadonną klasycznej muzyki Korei". Cieszę się bardzo, że słuchaczom wyświetlono tłumaczenie na polski eposu wykonywanego przez artystkę podczas koncertu. Ułatwiło to bardzo zrozumienie tej muzyki. Chociaż postać Ahn-Sook-sun byłaby ciekawa nawet i bez tego tłumaczenia. Jej śpiew, opierający się nieraz na melodeklamacji, krzyku, odgłosach będących odzwierciedleniem emocji, wzbudził mój wielki podziw. Gdybym miała porównać jej sposób śpiewania do czegoś znanego mi z muzyki europejskiej, pewnie porównałabym to do techniki "sprechgesang" - rozsławionej przez Schönberga dzięki kompozycji "Pierrot Lunaire", ale to oczywiście nie to samo! Myślę, że Ahn Sook-sun ma ogromne możliwości wokalne, traktuje swój głos jak instrument, za pomocą dźwięków wydobywa z siebie emocje. Temu niezwykłemu brzmieniu jej głosu towarzyszył odgłos bębna changgo i pokrzykiwania bębniarza. Całość więc tym bardziej układała się w przekonującą historię, o humorystycznym zabarwieniu, na co zresztą publiczność reagowała bardzo żywiołowo. Ten koncert był dla mnie wielką przygodą, oczarowała mnie. Jednocześnie pojawiły się też i smutne wnioski - nie mam pojęcia co dzieje się w muzyce Korei. Dotarło do mnie jak dużo jeszcze na świecie jest muzyki, o której nigdy nie słyszałam.
Myślę jednak, że największym wydarzeniem tego wieczoru, jeśli nie całego festiwalu był drugi koncert - zespół Ondekoza z Japonii. To była czysta magia. Odkryłam jak wiele kolorów mogą mieć same bębny - instrumenty, na których tak naprawdę nie da się wygrać melodii. W ich występie wszystko sprawiało wrażenie dokładnie przygotowanego, nie było przypadku. Każdy ruch, wyraz twarzy był niemal teatralny, pełen mistycyzmu. Na tym koncercie nie miałam ani sekundy, żeby się nudzić, nagle po głośnych uderzeniach w duży bęben basowy brzmiały mniejsze i piano. Drobne dźwięki, brzęczęnie, stukanie, mocne akcenty... stworzyli taką wielokolorową układankę. Czułam jak wsłuchują się w każdy kontakt pałki z bębnem, jak go planują. Nie brakowało im jednak przy tym spontaniczności... o nie, ani trochę! Zwłaszcza jeden z bębniarzy miał w sobie energię nie do opisania, szalał na scenie uderzając w bębny, cały był rytmem. Zresztą nie tylko on cały był rytmem. Na długo w mojej pamięci pozostanie wyraz twarzy jedynej kobiety tego zespołu... był on niezmienny, przez cały koncert, ona tylko "oddawała" rytm, całą sobą. Bębniarzom towarzyszył też genialny japoński flecista. Zahipnotyzował mnie swoim dźwiękiem, szaleńczymi improwizacjami i utwierdził w przekonaniu, że muszę kiedyś pojechać do Japonii. Kolejny koncert-przeżycie. Ależ w tym roku było emocjonująco!
Dzień 5. - Koncert mistrzów warsztatów
To był mój pierwszy raz na koncercie mistrzów warsztatów, ale w tym roku nie mogłam się nie pojawić, bo grała tam i moja mistrzyni skrzypiec indyjskich (dr Jyotsna Srikanth) - udało mi się być na warsztatach w jej klasie. Ten koncert był dla mnie prawdziwym "skrzyżowaniem kultur", idealną ilustracją tego, jak wyobrażam sobie mieszanie się różnych kultur. Zaczął Vadiswar Nadishana (obłędnie grający na bezotworowym flecie, wplatający przy tym także elementy... beat boxu) z Dimą Gorelikiem oplatającym puszystym dźwiękiem gitary jego fletowe szaleństwa. Później zespół stopniowo się powiększał, pojawiła się także Maria Pomianowska, dodając polskiego brzmienia. Dla mnie jednak dalsza część koncertu była ciekawsza. Niesamowity zespół stworzyli Jyotsna Srikanth (skrzypce indyjskie), Anoop Mishra (śpiew indyjski), Bijan Chemirani (bęben) oraz Kilema (tradycyjne instrumenty z Madagaskaru przypominające cytrę). Wtedy poczułam szczególnie mocno jak krzyżują się różne kultury. Kompozycja oparta na hinduskiej radze z udziałem muzyka z Madagaskaru? Proszę bardzo. Wirtuozeria Jyotsny Srikanth, jej lekkość, swoboda i przepiękny dźwięk nie były już dla mnie zaskoczeniem, ale powalił mnie głos Anoopa Mishry, jak to się pięknie uzupełniało z brzmieniem skrzypiec indyjskich.
Mimo to, prawdziwą BOMBĄ (tak, tak, drukowane litery są tu potrzebne) okazał się Aleksey Arkhipovskiy - mistrz bałałajki. Nie da się opisać co działo się na scenie, kiedy on grał. Sam jeden, z niewielką bałałajką, takim niepozornym instrumentem. Tymczasem był tam i jazz i rok, czasem popisy niemal kabaretowe, obliczone głównie na zrobienie wrażenia. Na szczęście zaraz po nich pojawiały się rzewne kompozycje, wymagające precyzji (a nie tylko taniej wirtuozerii), z którymi radził sobie równie perfekcyjnie. Zrobił show, to pewne, ale był to show na najwyższym poziomie. Na koniec wszyscy mistrzowie warsztatów wykonali utwór wspólnie pod wodzą Marii Pomianowskiej i jeszcze bardziej przemieszały się brzmienia różnych krajów. Czułam, że bawią się coraz lepiej... bawią tą muzyką! Biłam głośno brawo cieszyłam się razem z nimi.
Dzień 6. - Świątynie dźwięku
Zachęcona i pozytywnie nastawiona po koncercie mistrzów przybiegłam do namiotu następnego dnia. Koncert rozpoczął Titi Robin i jego zespół. Znów mieliśmy tu do czynienia z mieszanką kulturową, bo byli tu muzycy z Francji, Indii, Maroka i Turcji. Powinnam dodać, że świetni muzycy. Był to chyba pierwszy... łatwiejszy koncert festiwalu. Grali rytmicznie, tanecznie, było w nich pełno pozytywnej energii. Nie były to takie brzmienia do jakich przyzwyczaił mnie tegoroczny festiwal, ale myślę, że takie koncerty też są potrzebne. Bawiłabym się bardzo dobrze, gdyby nie... nagłośnienie. Powiedzenie, że było fatalne, to chyba i tak za mało. Czy naprawdę mam uwierzyć, że publiczność na tym festiwalu jest głucha? To niemożliwe. A jednak koncert był tak koszmarnie głośny, że często słyszałam jedynie trzask zamiast dźwięku. Wszystkie instrumenty brzmiały jednakowo głośno i tak z miło kołyszącego koncertu zrobiła się walka o przetrwanie i niestracenie słuchu. Szkoda, bardzo żałuję, bo to mógł być naprawdę dobry koncert.
Liczyłam na to, że odprężę się na drugim koncercie tego wieczoru. Jak czytałam w programie, miał wystąpić "doskonały improwizator, dysponujący niespotykaną skalą głosu (...) wyróżnia go swoboda i finezja, z jaką przechodzi od modulowanych wokaliz do falsetu", który "łączy ekstazę z duchowym napięciem (...) buduje atmosferę religijnego oddania". Szkoda tylko, że niczego z rzeczy tak pięknie opisywanych w programie nie udało mi się doświadczyć na koncercie artysty z Indii - Raza Khan. Oczywiście znów zawiodło nagłośnienie, znów było za głośno, ale obawiam się, że nawet gdyby było ono dobre, niewiele by uratowało. Doskonały improwizator? Jeśli przyjmiemy, że cały koncert można wykrzyczeć dźwiękiem kiepskiej jakości, proszę bardzo. Finezja? Owszem, kiedy choć na chwilę zatrzymał się w tym szaleństwie, skupił na tym co śpiewa, w niskich rejestrach potrafił czarować głosem. Niestety po chwili przechodził w wyższe rejestry, aż wreszcie docierał do tak wychwalanego falsetu, który był zazwyczaj zaśpiewany niemiłosiernie nieczysto, brzydkim dźwiękiem, bez dbałości o szczegół. Religijne oddanie? W jego występie nie było miejsca nawet na odrobinę zadumy. Tak, to prawda - muzyka hinduska nie jest mi jakoś szczególnie bliska, nie znam jej dobrze, w większych ilościach nie rozumiem jej. Jednak nie powiem, że tego koncertu nie zrozumiałam. Choćby nie wiem jak bardzo trudny był to koncert nie jest trudno odróżnić złego wokalistę od dobrego. Szkoda, że nie pośpiewali więcej towarzyszący mu koledzy, bo dwóch z nich miało ciekawe głosy, mogli się popisać... ale cóż, "mistrz" uciszał ich machnięciem ręką.
P.S. Znów nie wiem do czego miał się odnosić tytuł tego dnia koncertowego...
Dzień 7. i ostatni - Kierunek Afryka
Dobrze czuję się w brzmieniach afrykańskich, miałam jednak nadzieję, że tym razem usłyszę trochę inne oblicze Afryki. I nie zawiodłam się!
Jako pierwszy wystąpił Boubacar Traore z Mali, gwiazda afrykańskiego bluesa. Przyznam się, że na początku nie wierzyłam, że może istnieć coś takiego jak afrykański blues, Boubacara nie znałam wcześniej, a Mali kojarzyło mi się z dość hałaśliwą, taneczną muzyką. Zakochałam się od pierwszych dźwięków w brzmieniu zespołu Boubacara... Przede wszystkim odkryłam, że da się grać muzykę afrykańską bez źle nagłośnionej gitary basowej i głośnej perkusji. W zespole Boubara była harmonijka ustna i prawdziwy wirtuoz grający na niej, perkusista, grający na instrumencie przypominającym gliniany garnek oraz Boubacar Traore śpiewający i grający na gitarze. To naprawdę był blues, z nutką afrykańską, ale kołyszący tak jak blues! Może to też dzięki harmonijce ustnej i tym powalającym improwizacjom na niej. Ale za doskonałego gitarzystę bluesowego uważam też Boubacara. Zdecydowanie wolę jego grę niż śpiew, chociaż śpiewa miło, nie zrobiło to na mnie takiego wrażenie, jak dźwięk jego gitary. Sporą część koncertu przesiedziałam z zamkniętymi oczami, pozwalałam się kołysać, czułam jak z każdym utworem coraz bardziej się odprężam, jak lepiej mi się oddycha. Piękny i relaksujący koncert.
Po Boubacarze wystąpiła jedyna gwiazda tegorocznego festiwalu, którą wcześniej znałam - Dobet Gnahore z Wybrzeża Kości Słoniowej. Znałam jej mocny głos, ale wiedziałam, że to na pewno będzie jeden z tych głośnych, tanecznych afrykańskich koncertów, do których mam duży uraz po występie Youssou N'Doura kilka lat temu na Skrzyżowaniu. Tymczasem Dobet przekonała mnie do siebie, nie zawiodła ani trochę. Tak naprawdę wcale nie znałam jej głosu. Nie miałam pojęcia, że jest tak wielobarwny, że każdy rejestr jej głosu brzmi inaczej. Nie spodziewałam się, że tak rewelacyjnie potrafi budować napięcie. Nie wiem dlaczego, ale to ostatnio naprawdę rzadkie, że ktoś ma dobry mocny głos i potrafi się nim posługiwać. Dobet robi ze swoim głosem absolutnie wszystko co chce, zachwycało mnie to w każdej piosence. To prawda, było dość głośno i tanecznie, ale ona sprawiała wrażenia jakby to wcale nie było jej celem. Czułam, że jest wręcz odrobinę zaskoczona tym, że cała sala tańczy, że ludzie tak się bawią. Nie sposób było się nie bawić. Dobet to wulkan energii. Nie tylko śpiewa świetnie, ale też tańczy, robi fikołki, właściwie wszystko czego dusza zapragnie... a najzabawniejsze, że muzyka na tym wcale nie ucierpiała. To co śpiewa to wyraźnie piosenki, z łatwą do wychwycenia linią melodyczną, ale nie są to typowe afrykańskie piosenki - z niezmiennym schematem harmonicznym i rytmicznym. Tutaj dużo działo się i w głosie Dobet, i w samych piosenkach. Bardzo mi to odpowiadało, wyszłam zakochana w jej energii i optymizmie. Myślę, że było to doskonałe zakończenie festiwalu. W każdym razie ja wróciłam do domu bardzo szczęśliwa.
Niewątpliwie tegoroczny festiwal był najtrudniejszy w odbiorze ze wszystkich edycji, na których byłam. Jednocześnie miał w sobie najwięcej tej PRAWDY, której tak bardzo wcześniej mi brakowało, był najbliżej korzeni. W związku z tym powinnam pewnie powiedzieć, ze był to najlepszy festiwal. Tak, był! Na 12 koncertów nie podobały mi się tylko 2. Czy taki wynik byłby możliwy na jakimkolwiek innym festiwalu? Ale nie o obliczenia i porównania tutaj chodzi. Ważniejsze jest to, że jest to jedyny festiwal, który pokazuje inne kultury tak dokładnie, sumiennie. Jedyny festiwal, z którego mogłam się dowiedzieć o pansori, mugham i in. elementach muzyki świata, o których nie miałam pojęcia. Zrozumiałam jak wiele muzyki czeka jeszcze na odkrycie i chcę ją dalej poznawać, dalej szukać. Wiadomo, każdy z nas wybiera czego w efekcie końcowym będzie słuchał dniami i nocami, ale warto poznać jak najwięcej. Poznać, żeby świadomie powiedzieć, że jakąś muzykę się lubi lub nie, a nie mówić "nie lubię" o rzeczach, których się nie zna.
Dziękuję z całego serca organizatorom za ten tydzień niezwykłych koncertów i warsztatów, które otworzyły mnie na muzykę, pokazały, że warto oderwać się od grania jedynie muzyki klasycznej, że nigdy nie można przestać SZUKAĆ.
Komentarze
Prześlij komentarz