Carminho w Gdańsku

Moje marzenie się spełniło - usłyszałam Carminho na żywo i bez chwili zastanowienia mogę powiedzieć, że warto było jechać prawie na drugi koniec polski, by jej posłuchać. Również bez chwili zastanowienia muszę napisać od razu, że... precz z porównaniami do Marizy. Panuje wśród ludzi jakaś dla mnie zupełnie niezrozumiała chęć porównywania artystów do siebie i szukania tzw. "następców". Dlatego Mariza miała być drugą Amalią Rodrigues, a teraz Carminho przez media kreowana jest na nową Marizę. Jednak po tym koncercie nasuwa mi się podstawowe pytanie: co one mają ze sobą wspólnego? O ile jeszcze płyta "Alma" Carminho jest stylistycznie rzeczywiście podobna do tego co robi Mariza, o tyle koncert, to już zupełnie inna bajka. 
Carminho udowodniła, że karierę można jeszcze zrobić wyłącznie głosem. Kiedy wyszła na scenę, zobaczyłam zwyczajną dziewczynę, w długiej, czarnej, prostej sukni, z upiętymi włosami, łagodnie się uśmiechającą. Żadnych fajerwerków, trzej gitarzyści za nią, a wszystkich oświetlało łagodne światło. Już sam ten obraz przywoływał atmosferę lizbońskich klubów fado, a kiedy zagrali i Carminho zaśpiewała pierwsze dźwięki, wiedziałam, że jestem na prawdziwym koncercie fado. Rozpoczęła, tak jak na swojej ostatniej płycie, od utworu Lagrimas do ceu - tradycyjnej ballady, wprowadzając nas w nastrój wieczornej Lizbony. Mieszała fragmenty spokojne, z tymi żywszymi, ale nawet w tych skocznych i wesołych fado nie hasała po scenie - zachowała spokój, wręcz surowość, skupiając się tylko na śpiewie. Pierwszym mocniejszym akcentem koncertu był dla mnie utwór, do którego Carminho sama napisała tekst. Poprzedziła go krótką zapowiedzią, a potem miałam okazję zobaczyć, jak bardzo pieśniarkę fado zmienia własnoręcznie napisany tekst. Słyszałam opowieść, która narodziła się w jej głowie, nie tylko to, czego nauczyła się na pamięć i co pięknie interpretuje. To była zupełnie nowa, inna jakość. W tym wszystkim dużą rolę odgrywali także gitarzyści, którzy podchwytywali jej każdą myśl, uzupełniali to. Przyznam, że kiedy zobaczyłam, jakich gitarzystów ze sobą przywiozła, nie brałam pod uwagę by coś mogło zabrzmieć źle! Niesamowity dialog nawiązał się między Carminho, a gitarzystą portugalskim - Luisem Guerreiro. Zetknęły się tu dwie bardzo mocne osobowości, być może nawet Luis jest mocniejszy niż Carminho, ale nie czuło się, że to on dyryguje tym koncertem. Wiedział doskonale, kiedy się usunąć i pozwolić Carminho prowadzić, a kiedy on może zagrać "pierwsze skrzypce". 
Cieszę się, że chociaż Carminho robi coraz większą karierę i od dawna nie śpiewa już fado w małych klubach, pozostał w niej ten klubowy sposób śpiewania. Nie jest typem estradowym, nie próbuje robić z siebie gwiazdy i na siłę zabawiać publiczności. Liczy się muzyka, fado... emocje. Zresztą nazywanie dziś Carminho wielką gwiazdą (a nawet chyba zdarzyło mi się słyszeć określenie "diwa muzyki fado") wydaje się być trochę na wyrost. Występy w klubach fado mają to do siebie, że śpiewa się tam 2-3 fado i przerwa, nie ma ciągłości. Taki pełnowymiarowy koncert to zupełnie co innego. Carminho jest jeszcze dość nierówna, słychać, że niektóre fado śpiewa bardziej swobodnie, inne mniej. Czasami w natłoku emocji i chęci zaśpiewania jak największej frazy płynnie na jednym oddechu, brakowało jej brzmiącego dźwięku w zakończeniach fraz. Ale to są szczegóły, drobiazgi, które przy całościowym spojrzeniu na koncert nie mają dużego znaczenia. Liczą się emocje, a tego u Carminho nie brakowało. Wzruszyła mnie fado, na które w wersji studyjnej zupełnie nie zwróciłam uwagi. W Disse-te adeus Carminho niemal płakała swoim śpiewem, wyrzucała z siebie cały smutek, nie było możliwości by nie uwierzyć w jej emocje. To był dla mnie szczególny moment koncertu, poruszyła mnie jej spontaniczność i autentyczność. Drugą taką ważna dla mnie chwilą, było wykonanie mojego ukochanego Saudades do Brasil em Portugal. Uznałam, że zaśpiewanie tego na koncercie, po tak perfekcyjnej wersji studyjnej, to spory sprawdzian dla Carminho. Zdała go... śpiewająco! To też najwyraźniej jeden z tych utworów, który Carminho doskonale czuje. 
Jak na każdym koncercie fado, nie mogło zabraknąć też fado granego tylko na gitarach - guitarrady. Był to moment, kiedy niestety zrozumiałam jak bardzo polska publiczność nie jest jeszcze gotowa na prawdziwe fado. Guitarrada okazała się wśród widowni chwilą zupełnego rozprężenia, zaczęły się głośne rozmowy, pochrząkiwania, niczym w przerwie pomiędzy utworami. Czy to, że pieśniarka zeszła, oznacza, że nic nie dzieje się na scenie? A trzech panów, którzy powalają wirtuozerią, szaleją na swoich gitarach i kipią energią, to nic? Na szczęście po kilku minutach wielki Luis Guerreiro, przy wsparciu równie doskonałych: Diogo Clemente (gitara klasyczna) i Marino de Freitas (gitara basowa) zdołali zainteresować ignorującą ich publiczność.
Po guitarradzie przyszedł czas na solo Carminho. Jej początek Alfamy zaśpiewany a cappella był absolutnie magiczny. Ta piękna pieśń potrzebuje odrobinę ciszy i wyciągnięcia jedynie brzmienia samego głosu. Carminho w tym niedługim fragmencie pokazała wachlarz możliwości - od forte do piano, od niskich do wysokich rejestrów. Co jednak jeszcze piękniejsze, czuło się, że wynika to z jej szczerych emocji, a nie chęci zwykłego popisania się... 
Słuchając tego koncertu, miałam wrażenie, że im bliżej końca, tym Carminho czuje się coraz swobodniej. Może wynikało to też z tego, że publiczność się do niej przekonała, zaczęła żywiej reagować. W bisach Carminho była już zupełnie swobodna, pojawiły się humorystyczne opowieści, pieśni śpiewane z jeszcze większą lekkością. A na koniec... fado, którego Carminho nauczyła się od swojej mamy, też pieśniarki fado. Od pierwszych chwil wiedziałam, że ta melodia jest jej bliska. Pochłonęła ją muzyka, do tego stopnia, że w końcu opuściła mikrofon i większość pieśni zaśpiewała bez nagłośnienia. Siedziałam blisko sceny, więc tym bardziej czułam się jak w klubie fado, gdzie wszyscy grają i śpiewają bez nagłośnienia, gdzie to jak coś się usłyszy, zależy tylko i wyłącznie od tego jak zagrają to wykonawcy. Carminho zupełnie oddała się temu fado. Wiedziałam, że to już naprawdę koniec, że to pewna ostateczność... że nie nastąpi nic więcej, bo Carminho włożyła w to całą siebie. Gdy się kłaniała, widziałam łzy wzruszenia na jej twarzy i uśmiech, a także radość w oczach. Nie wiem czy przekonała całą publiczność, ale mnie na pewno.
Mam nadzieję, że będzie robiła coraz większą karierę, dzięki swojemu rozwibrowanemu, ciepłemu głosowi, bo fado nie potrzebuje wielu dodatkowych ozdób.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Podróż w świat ciemnych emocji [„Tango” Yasmin Levy w NOSPR]

Edyta Bartosiewicz