Historia jednej płyty odc. 3 - Seal "Best of 1991-2004 CD2 Acoustic Album"

Na chwilę pozwoliłam się ponieść radosnym brzmieniom Wysp Zielonego Przylądka, ale teraz wracam do muzyki... popowej? Uproszczenie. Popowej z dużo domieszką soulu, a także z funkową energią. O kim mowa? O Sealu. Jego akustyczna płyta z wydanego w 2004 roku Best of, to kolejny osamotniony w swojej genialności krążek.


Seal zainteresował mnie, kiedy w radiach hitem stała się piosenka "Love's divine". Nie znałam jego płyt, nie wiedziałam zupełnie, na którą się zdecydować, a właśnie w tym czasie ukazała się składanka "Best of 1991-2004". Spodobała mi się, bo była dwupłytowa. Na pierwszej płycie znalazły się zebrane single w oryginalnych wersjach, a na drugiej... właściwie najbardziej popularne piosenki w aranżacjach akustycznych. Żeby było jeszcze przyjemniej, płyta nie miała pięciu utworów, jak to często bywa w przypadku różnych "dodatków", tylko 13! Zakochałam się w niej 10 lat temu i ta miłość trwa do dziś. Oczywiście, żeby było sprawiedliwie słuchałam też pierwszej płyty z owej składanki, ale nie porwała mnie. Później próbowałam się przekonać do pozostałych dokonań Seala, ale wszystko brzmiało zbyt plastikowo i w żaden sposób nie doganiało moich ideałów z płyty akustycznej. Myślę, że najbardziej rażące jest porównanie oryginalnej wersji studyjnej utworu Colour i jego odpowiednika akustycznego: oryginał i akustyczna.
Tak zostałam z Sealem i jedną płytą, której w dodatku dziś nie widuję w sklepach, bo "Best of..." sprzedawane jest w wersji jednopłytowej. Po co komu akustyczne nagrania? Żałuję, że nie mogę powiedzieć: "idź do pierwszego lepszego sklepu z płytami, kup moim zdaniem najlepszą płytę Seala". Na szczęście z pomocą niedawno przyszedł youtube, bo zobaczyłam, że pojawiło się tam kilka piosenek z tego krążka. Korzystam więc, że mogę ozdobić mój wpis muzyką.

Często zdarza się tak, że jeśli artysta decyduje się na nagranie swoich piosenek w wersjach akustycznych, robią się one delikatniejsze, bardziej melancholijne. Nie stało się tak u Seala. Ta płyta, choć ma wiele ballad, jest przepełniona energią. Mam wrażenie, że akustyczne granie tylko oczyściło te piosenki, nadało im pewną uroczą szorstkość oraz wyciągnęło piękno i różne barwy głosu Seala (np. Waiting for you).

To jedna z tych płyt, które od pierwszych dźwięków zapowiadają klimat, w który po prostu chce się wejść. Bring it on wciąga melodyjną linią basu, niemal perkusyjną gitarą, a do tego dołącza zachrypnięty, ekspresyjny i ciepły głos Seala. Zaraz potem pojawia się bardzo odmienna od oryginału wersja piosenki Killer - fascynuje mnie, jak z numeru właściwie dyskotekowego, można stworzyć świetny energetyczny, akustyczny kawałek, przesycony różnymi brzmieniami perkusji! Dalej pojawia się też Crazy, Kiss from a rose, Love's divine, czy Walk on by, każdy fragment płyty brzmi świeżo i cudownie prosto. Mam tu wiele ulubionych piosenek, z pewnością należą do nich wspomniane już Colour, czy Waiting for you, ale od wielu lat zachwyca mnie tekst i muzyka Prayer for the dying. Lubię sposób w jaki Seal swoim głosem i słowem opisuje zdarzenia, emocje (Touch). Myślę, że ma coś wspólnego z Sade w śpiewaniu o uczuciach, tyle, że u Sade wszystko zawsze przesiąknięte jest smutkiem, a u Seala światłem. Trudno mi pisać o tej muzyce słowami, jakich zwykle używam do opisu dźwięków. Te piosenki są trochę jak ciepły koc, otulają słuchacza, dają nadzieję, proszą o chwilę refleksji. Niewykluczone, że mojej wizji zupełnie nie podzielą mężczyźni, bo mam wrażenie, że ta płyta jest skierowana szczególnie... do kobiet (Don't cry), ale spokojnie, Seal nie popada w tani romantyzm!
Przede wszystkim jednak jest to płyta świetna muzycznie. To znów (wiem, dużo tego u mnie ostatnio) zbiór pięknych piosenek, których podstawą jest właściwie głos i gitara, reszta stanowi kolorystyczne uzupełnienie. Mam wrażenie, że Seal ma obecnie jeden z ciekawszych głosów w muzyce popularnej, ale stanowczo za rzadko go pokazuje. Na tym akustycznym albumie najważniejsze są emocje, ekspresja, zwykła radość z grania i dużo spontaniczności. Czasem myślę, że artyści robiąc swoje płyty, tak bardzo zatracają się w szlifowaniu każdego dźwięku, że gubią gdzieś właśnie spontaniczność i prawdziwą radość z grania. Cieszę się, że Sealowi chociaż raz udało się tę autentyczność zapisać na płycie.

Jeśli znajdziecie gdzieś ten album, jestem pewna, że umili Wam długie letnie i zimowe wieczory, a także przypomni, że być może muzyka, która najbardziej chwyta nas za serce, wcale nie jest perfekcyjna.


Z serii "Historia jednej płyty" na blogu znajdziesz także:
Sade "Promise"
Everything But The Girl "Eden"

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Podróż w świat ciemnych emocji [„Tango” Yasmin Levy w NOSPR]

Edyta Bartosiewicz