Katowice JazzArt Festival - fragmenty
W sobotę w Katowicach rozpoczął się JazzArt Festival. Kto jeszcze nie dotarł na żaden z koncertów, ma szansę zrobić to do 2 maja, zapewniam, że warto! Mało jest w Polsce festiwali jazzowych proponujących zestawienie tak różnorodnych i ciekawych muzyków. Zachęcam do zapoznania się z całym programem festiwalu tutaj, a ja dziś skupię się na wspomnieniach z pierwszych dwóch dni i czterech intrygujących koncertów.
Pierwszego dnia, w Kinie Rialto organizatorzy zdecydowali się na dwa tak naprawdę skrajnie różne koncerty - wystąpił Tigran Hamasyan i Anouar Brahem Quartet.
Tigran zainteresował mnie już kilka lat temu, kiedy jeszcze współpracował z Dhaferem Youssefem. Śledziłam trochę jego solowe projekty, nic na dłużej mnie nie zatrzymało, ale uznałam, że w ciekawy sposób miesza jazz z muzyką ormiańską i warto posłuchać go na żywo. Do Katowic przyjechał z materiałem ze swojej ostatniej płyty - Shadow Theater. Wraz ze swoim triem podjął trudną próbę zaaranżowania na trio muzyki bardzo gęstej, wielobarwnej, nagranej w większym składzie i z użyciem wielu "sztuczek", które umożliwia praca w studio. Niestety nie udało im się zrobić tego dobrze. Mniejszy skład zabrał kolor i różnorodność stylistyczną utworów z Shadow Theater.
Takie wnioski nasuwają po porównaniu płyty i koncertu, ale spójrzmy na sam koncert nie zestawiając go z niczym, bo przecież to tak naprawdę nie ma znaczenia, jeśli muzyka jest dobra, zawsze powinna się bronić...
Słuchacze już od pierwszych dźwięków dostali przede wszystkim straszny łomot. Choć liderem tria był Tigran, cały czas na pierwszym planie była bardzo głośna i toporna perkusja. Myślę, że to przede wszystkim wina nagłośnienia, ale Arthur Hnatek także nie wykazał się ani specjalną pomysłowością, ani wyczuciem, robiąc więcej hałasu niż muzyki. Zupełnie niezrozumiała była dla mnie też rola basisty - Sama Minaie. Dodawał trochę "buczenia" do perkusji, trochę ostrości do fortepianu i elektroniki, ale właściwie nie wniósł nic swojego. Myślę, że dużo bardziej ten koncert przekonałby mnie, gdyby wystąpił na nim Tigran solo! Bo on był zdecydowanie najciekawszy z całego tria. Odpowiada mi jego sposób grania, jest w tym energia, wirtuozeria, nie mam ani odrobiny wątpliwości, że jest świetnym pianistą jazzowym. Podobało mi się też jak w swoich kompozycjach i improwizacjach wplata skale ludowe charakterystyczne dla muzyki ormiańskiej. W każdej frazie czuje się, jak przesiąknięty jest brzmieniem rodzinnej Armenii. Doskonale można to też usłyszeć w jego śpiewie - nie stara się udawać wielkiego wokalisty, raczej nuci melodie, ozdobione melizmatami, przywołując ormiańskie klimaty.
Lubię od czasu do czasu pójść na koncert energetyczny, mocny, nawet głośny (choć też należy rozróżnić koncert głośny od tego zwyczajnie źle nagłośnionego!), ale nie toporny. Momentami miało być trochę free-jazzowo, trochę jazz-rockowo, ale w rezultacie Tigran i jego trio zdusili te kompozycje i tylko co jakiś czas przebijały się jakieś bardziej przemyślane, pomysłowe fragmenty. Charakterystycznej mocy i ostrości dodawała elektronika Tigrana i choć generalnie nie mam nic przeciwko takim eksperymentom brzmieniowym, zastanawiam się, czy rzeczywiście potrzebne było tego aż tyle... a już na pewno nie był potrzebny (bo zwyczajnie nie pasował) dubstep w ostatnim bisie ;)
Z koncertu wyszłam zmęczona i trochę zawiedziona. Wiem, że Tigran angażuje się w różne ciekawe projekty, nadal w niego wierzę i ciekawa jestem w jakim kierunku teraz pójdzie.
Balsamem dla moich uszu był drugi koncert tego wieczoru. Anouar Brahem i jego kwartet absolutnie mnie oczarowali. Przede wszystkim utwierdziłam się w przekonaniu, że artyści nagrywający dla ECM-u mają perfekcyjne nagłośnienie na koncertach. Była przecież gitara basowa, bębny, klarnet basowy, a brzmienie udało się idealnie wyważyć.
To był bez wątpienia koncert czterech genialnych muzyków, ale trzeba zauważyć, że żaden z nich nie był dominujący. Bardzo zaskoczył mnie klarnecista - Klaus Gesing, przede wszystkim dlatego, że nigdy wcześniej nie miałam możliwości usłyszeć jak ogromnie możliwości brzmieniowe na klarnet basowy. Gesing był w stanie zagrać na nim wszystko! Czułam jak krąży gdzieś między klasyką i jazzem. Momentami brzmiał ostro, saksofonowo, a chwilę później spokojnie i niezwykle precyzyjnie grał skomplikowane melodie o szerokim ambitusie. Zaciekawiło mnie, że choć klarnet basowy przeznaczony jest do tego, by czerpać z jego niskich rejestrów, Gesing wykorzystywał głównie górne, ukazując tym samym jeszcze większe bogactwo barwowe. Podobnie zresztą było z gitarą basową - Bjorn Meyer bardzo rzadko tworzył basową podstawę zespołu. Dużo więcej grał melodycznie, właśnie w wysokich rejestrach, robiąc niepowtarzalny klimat. To zawsze przyjemne uczucie, kiedy słyszę na koncercie basistę robiącego tyle muzyki, tak bawiącego się dźwiękami, poszukującego. Nie pamiętam kiedy ostatnio jakiś basista wprawił mnie w taki zachwyt, jak Bjorn Meyer! Razem z klarnecistą tworzyli wspaniały duet, kiedy od czasu do czasu sięgali jednak po niższe rejestry swoich instrumentów. Powstawał taki splot dźwięków, że brzmieli zupełnie jak jeden instrument... Bardzo ciekawie łączył się też dźwięk gitary basowej z oud. Trudno mi było uwierzyć, że stworzą taki piękny kolor.
Skoro już wspomniałam o oud, to muszę wreszcie chyba napisać kilka słów o liderze zespołu - Anouarze Brahemie. Dźwięki oud zawsze wprowadzają mnie w pewien trans, czarują, wystarczy chwila, bym odpłynęła gdzieś w stronę tunezyjskich piasków. W przypadku Anouara odczułam to szczególnie mocno. Ma on w swojej grze coś niesamowicie surowego, to nie jest granie jazzowe, tylko znacznie bardziej tradycyjne, prawdziwie arabskie. Nie próbuje forsować dźwięku oud (co czasem też daje fajny efekt, ale chyba nie w takiej muzyce), nie nadużywa glissand, gra prosto, skupiając się na wybrzmieniu każdego dźwięku; czasem delikatnie, czasem szarpnie pojedyncze dźwięki, podkreślając melodię, rytm. Swoją grę ozdabia uroczym śpiewem, a może raczej powinnam powiedzieć "podśpiewywaniem", a jego ciepły głos doskonale łączy się z lekko metalicznym brzmieniem oud. Ciekawą rolę na koncercie miał Khaled Yassine grający na bębnach (darbouka i bendir) - był tak wpleciony w brzmienie zespołu, tak idealnie pulsował razem z nimi, że prawie się go nie zauważało. Nie znaczy to jednak, że był mniej istotny! Odebrałam go trochę jak... bicie serca, element tak oczywisty, że nie zdajemy sobie z niego sprawy, jednak gdyby go zabrać, brzmienie nie byłoby już takie samo.
Cały ten koncert był jak rozmowa muzyków ze sobą. Słuchali się nawzajem, uzupełniali. Jeden dźwięk wynikał z drugiego. Nie było tu popisów, tzw. "solówek", nie było też specjalnie miejsca na brawa w trakcie utworów, jeden dźwięk przechodził gładko w drugi. Coraz bardziej cenię sobie takie koncerty, które nie są nastawione na to, by wywołać okrzyki publiczności. Tu liczyła się precyzja wykonania, wzajemna współpraca i po prostu radość ze wspólnego tworzenia muzyki. Mam świadomość, że takie koncerty zdarzają się bardzo rzadko i wspomina się je przez lata. Ten koncert porównałam do występu kwartetu Johna Abercrombie w październiku zeszłego roku w Chorzowie. Bowiem oba te koncerty charakteryzowały się ogromną... klasą, tak, to przede wszystkim, ale także wyczuciem i dojrzałością.
Sobotni koncert Brahema śledziłam w skupieniu od pierwszego do ostatniego dźwięku i kto nie był niech żałuje, bo takie doznania zawsze bardzo wzbogacają.
Trzeci koncert pierwszego dnia festiwalu, odbył się się w klubie Hipnoza. Wystąpił tam zespół Get The Blessing. Nie znałam ich wcześniej i szybko przekonałam się, że było to duże zaniedbanie. Nie jest to wprawdzie muzyka, której słuchałabym intensywnie z płyt, ale takie koncerty są zawsze fantastyczną dawką pozytywnej energii. Zespół świetnie łączy klasyczne brzmienie jazzowe, głównie za sprawą saksofonisty i trębacza, z nieco psychodeliczną, rockową gitarą i bardzo energetyczną perkusją. Na koncercie nie zostałam do końca z powodu zwyczajnego przesycenia dźwiękami, choć bardzo żałowałam, bo to naprawdę świetni i co ważne - poszukujący muzycy! Sama muszę się zapoznać lepiej z ich twórczością i Wam też polecam!
Drugiego dnia klimat festiwalowy zmienił się zupełnie, a w Kinie Rialto zabrzmiał jazz, tym razem z domieszką brazylijską - Vinicius Cantuaria Quartet.
O ile pierwszego dnia festiwalu muzyka wzbudziła dużo emocji, o tyle drugiego... koncert okazał się wspaniale relaksujący. Nie było tu nic przejmującego (w dobrym i złym tego słowa znaczeniu), była po prostu dobrze zagrana, słoneczna muzyka.
Zawiodło niestety nagłośnienie. Znów pojawił się buczący bas, nieco za głośna perkusja, a przede wszystkim, co w ogóle wydało mi się absurdalne - bardzo słabo słyszalny był sam Vinicius Cantuaria. Wokal prawie nie został nagłośniony, a gitara nawet w solówkach była jakby wycofana. Szkoda, żałuję zwłaszcza wokalu, bo Vinicius jest typowym przykładem ciepłego, męskiego, brazylijskiego poszeptywania, mocno inspirowanego Jobimem.
To brzmienia mojego dzieciństwa, zawsze będą mi bliskie, zawsze będą wywoływać uśmiech na mojej twarzy. Chociaż muszę przyznać, że więcej na tym koncercie było jazzu niż bossa novy. Czułam, że nad muzyką cały czas unosi się jakiś brazylijski duch, ale nie jest dominujący. Słyszałam elementy bluesa, nawet tanga, czułam, że muzycy bawią się różnymi wpływami. Swoją miękką i wirtuozowską grą moją uwagę zwrócił pianista Helio Alves, charakterystyczne taneczne rytmy nadawał świetny perkusista Adriano Santos, a całość uzupełniał Paul Socolow na basie. Vinicius Cantuaria podczas tego koncertu pokazał się bardziej jako gitarzysta, niż wokalista. Jego subtelne i ciepłe brzmienie gitary było ujmujące i mam wrażenie, że odrobinę niedzisiejsze...
Trudno pisać wiele o takiej muzyce, nie są to brzmienia, które mogłabym analizować, bo tak jak już wspomniałam, nie jest to muzyka, która wzbudza duże emocje. Jednak bardzo potrzebuję czasem pojawić się na takim koncercie, żeby przejąć optymizm i słońce od artystów, pokiwać się przy pulsujących rytmach. Wyszłam z tego koncertu uśmiechnięta i odprężona, a takie oddziaływanie muzyki z pewnością jest równie ważne, co dostarczanie mocnych przeżyć i wzruszeń.
Mimo że pojawiły się i zachwyty i rozczarowania, te dwa dni na Katowice JazzArt Festival uważam za udane. Cieszę się, że mogłam usłyszeć takich artystów w dobrych warunkach, bo zarówno Kino Rialto, jak i klub Hipnoza są bardzo dobrymi miejscami koncertowymi. Żałuję, że nie mogę być na wszystkich koncertach festiwalu, bo zapowiadają się ciekawie, ale może jeszcze się na czymś pojawię. Trzymam kciuki, żeby następna edycja festiwalu miała znów artystów na tak wysokim poziomie i bilety w tak niskich cenach ;)
Pierwszego dnia, w Kinie Rialto organizatorzy zdecydowali się na dwa tak naprawdę skrajnie różne koncerty - wystąpił Tigran Hamasyan i Anouar Brahem Quartet.
Tigran zainteresował mnie już kilka lat temu, kiedy jeszcze współpracował z Dhaferem Youssefem. Śledziłam trochę jego solowe projekty, nic na dłużej mnie nie zatrzymało, ale uznałam, że w ciekawy sposób miesza jazz z muzyką ormiańską i warto posłuchać go na żywo. Do Katowic przyjechał z materiałem ze swojej ostatniej płyty - Shadow Theater. Wraz ze swoim triem podjął trudną próbę zaaranżowania na trio muzyki bardzo gęstej, wielobarwnej, nagranej w większym składzie i z użyciem wielu "sztuczek", które umożliwia praca w studio. Niestety nie udało im się zrobić tego dobrze. Mniejszy skład zabrał kolor i różnorodność stylistyczną utworów z Shadow Theater.
Takie wnioski nasuwają po porównaniu płyty i koncertu, ale spójrzmy na sam koncert nie zestawiając go z niczym, bo przecież to tak naprawdę nie ma znaczenia, jeśli muzyka jest dobra, zawsze powinna się bronić...
Słuchacze już od pierwszych dźwięków dostali przede wszystkim straszny łomot. Choć liderem tria był Tigran, cały czas na pierwszym planie była bardzo głośna i toporna perkusja. Myślę, że to przede wszystkim wina nagłośnienia, ale Arthur Hnatek także nie wykazał się ani specjalną pomysłowością, ani wyczuciem, robiąc więcej hałasu niż muzyki. Zupełnie niezrozumiała była dla mnie też rola basisty - Sama Minaie. Dodawał trochę "buczenia" do perkusji, trochę ostrości do fortepianu i elektroniki, ale właściwie nie wniósł nic swojego. Myślę, że dużo bardziej ten koncert przekonałby mnie, gdyby wystąpił na nim Tigran solo! Bo on był zdecydowanie najciekawszy z całego tria. Odpowiada mi jego sposób grania, jest w tym energia, wirtuozeria, nie mam ani odrobiny wątpliwości, że jest świetnym pianistą jazzowym. Podobało mi się też jak w swoich kompozycjach i improwizacjach wplata skale ludowe charakterystyczne dla muzyki ormiańskiej. W każdej frazie czuje się, jak przesiąknięty jest brzmieniem rodzinnej Armenii. Doskonale można to też usłyszeć w jego śpiewie - nie stara się udawać wielkiego wokalisty, raczej nuci melodie, ozdobione melizmatami, przywołując ormiańskie klimaty.
Lubię od czasu do czasu pójść na koncert energetyczny, mocny, nawet głośny (choć też należy rozróżnić koncert głośny od tego zwyczajnie źle nagłośnionego!), ale nie toporny. Momentami miało być trochę free-jazzowo, trochę jazz-rockowo, ale w rezultacie Tigran i jego trio zdusili te kompozycje i tylko co jakiś czas przebijały się jakieś bardziej przemyślane, pomysłowe fragmenty. Charakterystycznej mocy i ostrości dodawała elektronika Tigrana i choć generalnie nie mam nic przeciwko takim eksperymentom brzmieniowym, zastanawiam się, czy rzeczywiście potrzebne było tego aż tyle... a już na pewno nie był potrzebny (bo zwyczajnie nie pasował) dubstep w ostatnim bisie ;)
Z koncertu wyszłam zmęczona i trochę zawiedziona. Wiem, że Tigran angażuje się w różne ciekawe projekty, nadal w niego wierzę i ciekawa jestem w jakim kierunku teraz pójdzie.
Balsamem dla moich uszu był drugi koncert tego wieczoru. Anouar Brahem i jego kwartet absolutnie mnie oczarowali. Przede wszystkim utwierdziłam się w przekonaniu, że artyści nagrywający dla ECM-u mają perfekcyjne nagłośnienie na koncertach. Była przecież gitara basowa, bębny, klarnet basowy, a brzmienie udało się idealnie wyważyć.
To był bez wątpienia koncert czterech genialnych muzyków, ale trzeba zauważyć, że żaden z nich nie był dominujący. Bardzo zaskoczył mnie klarnecista - Klaus Gesing, przede wszystkim dlatego, że nigdy wcześniej nie miałam możliwości usłyszeć jak ogromnie możliwości brzmieniowe na klarnet basowy. Gesing był w stanie zagrać na nim wszystko! Czułam jak krąży gdzieś między klasyką i jazzem. Momentami brzmiał ostro, saksofonowo, a chwilę później spokojnie i niezwykle precyzyjnie grał skomplikowane melodie o szerokim ambitusie. Zaciekawiło mnie, że choć klarnet basowy przeznaczony jest do tego, by czerpać z jego niskich rejestrów, Gesing wykorzystywał głównie górne, ukazując tym samym jeszcze większe bogactwo barwowe. Podobnie zresztą było z gitarą basową - Bjorn Meyer bardzo rzadko tworzył basową podstawę zespołu. Dużo więcej grał melodycznie, właśnie w wysokich rejestrach, robiąc niepowtarzalny klimat. To zawsze przyjemne uczucie, kiedy słyszę na koncercie basistę robiącego tyle muzyki, tak bawiącego się dźwiękami, poszukującego. Nie pamiętam kiedy ostatnio jakiś basista wprawił mnie w taki zachwyt, jak Bjorn Meyer! Razem z klarnecistą tworzyli wspaniały duet, kiedy od czasu do czasu sięgali jednak po niższe rejestry swoich instrumentów. Powstawał taki splot dźwięków, że brzmieli zupełnie jak jeden instrument... Bardzo ciekawie łączył się też dźwięk gitary basowej z oud. Trudno mi było uwierzyć, że stworzą taki piękny kolor.
Skoro już wspomniałam o oud, to muszę wreszcie chyba napisać kilka słów o liderze zespołu - Anouarze Brahemie. Dźwięki oud zawsze wprowadzają mnie w pewien trans, czarują, wystarczy chwila, bym odpłynęła gdzieś w stronę tunezyjskich piasków. W przypadku Anouara odczułam to szczególnie mocno. Ma on w swojej grze coś niesamowicie surowego, to nie jest granie jazzowe, tylko znacznie bardziej tradycyjne, prawdziwie arabskie. Nie próbuje forsować dźwięku oud (co czasem też daje fajny efekt, ale chyba nie w takiej muzyce), nie nadużywa glissand, gra prosto, skupiając się na wybrzmieniu każdego dźwięku; czasem delikatnie, czasem szarpnie pojedyncze dźwięki, podkreślając melodię, rytm. Swoją grę ozdabia uroczym śpiewem, a może raczej powinnam powiedzieć "podśpiewywaniem", a jego ciepły głos doskonale łączy się z lekko metalicznym brzmieniem oud. Ciekawą rolę na koncercie miał Khaled Yassine grający na bębnach (darbouka i bendir) - był tak wpleciony w brzmienie zespołu, tak idealnie pulsował razem z nimi, że prawie się go nie zauważało. Nie znaczy to jednak, że był mniej istotny! Odebrałam go trochę jak... bicie serca, element tak oczywisty, że nie zdajemy sobie z niego sprawy, jednak gdyby go zabrać, brzmienie nie byłoby już takie samo.
Cały ten koncert był jak rozmowa muzyków ze sobą. Słuchali się nawzajem, uzupełniali. Jeden dźwięk wynikał z drugiego. Nie było tu popisów, tzw. "solówek", nie było też specjalnie miejsca na brawa w trakcie utworów, jeden dźwięk przechodził gładko w drugi. Coraz bardziej cenię sobie takie koncerty, które nie są nastawione na to, by wywołać okrzyki publiczności. Tu liczyła się precyzja wykonania, wzajemna współpraca i po prostu radość ze wspólnego tworzenia muzyki. Mam świadomość, że takie koncerty zdarzają się bardzo rzadko i wspomina się je przez lata. Ten koncert porównałam do występu kwartetu Johna Abercrombie w październiku zeszłego roku w Chorzowie. Bowiem oba te koncerty charakteryzowały się ogromną... klasą, tak, to przede wszystkim, ale także wyczuciem i dojrzałością.
Sobotni koncert Brahema śledziłam w skupieniu od pierwszego do ostatniego dźwięku i kto nie był niech żałuje, bo takie doznania zawsze bardzo wzbogacają.
Trzeci koncert pierwszego dnia festiwalu, odbył się się w klubie Hipnoza. Wystąpił tam zespół Get The Blessing. Nie znałam ich wcześniej i szybko przekonałam się, że było to duże zaniedbanie. Nie jest to wprawdzie muzyka, której słuchałabym intensywnie z płyt, ale takie koncerty są zawsze fantastyczną dawką pozytywnej energii. Zespół świetnie łączy klasyczne brzmienie jazzowe, głównie za sprawą saksofonisty i trębacza, z nieco psychodeliczną, rockową gitarą i bardzo energetyczną perkusją. Na koncercie nie zostałam do końca z powodu zwyczajnego przesycenia dźwiękami, choć bardzo żałowałam, bo to naprawdę świetni i co ważne - poszukujący muzycy! Sama muszę się zapoznać lepiej z ich twórczością i Wam też polecam!
Drugiego dnia klimat festiwalowy zmienił się zupełnie, a w Kinie Rialto zabrzmiał jazz, tym razem z domieszką brazylijską - Vinicius Cantuaria Quartet.
O ile pierwszego dnia festiwalu muzyka wzbudziła dużo emocji, o tyle drugiego... koncert okazał się wspaniale relaksujący. Nie było tu nic przejmującego (w dobrym i złym tego słowa znaczeniu), była po prostu dobrze zagrana, słoneczna muzyka.
Zawiodło niestety nagłośnienie. Znów pojawił się buczący bas, nieco za głośna perkusja, a przede wszystkim, co w ogóle wydało mi się absurdalne - bardzo słabo słyszalny był sam Vinicius Cantuaria. Wokal prawie nie został nagłośniony, a gitara nawet w solówkach była jakby wycofana. Szkoda, żałuję zwłaszcza wokalu, bo Vinicius jest typowym przykładem ciepłego, męskiego, brazylijskiego poszeptywania, mocno inspirowanego Jobimem.
To brzmienia mojego dzieciństwa, zawsze będą mi bliskie, zawsze będą wywoływać uśmiech na mojej twarzy. Chociaż muszę przyznać, że więcej na tym koncercie było jazzu niż bossa novy. Czułam, że nad muzyką cały czas unosi się jakiś brazylijski duch, ale nie jest dominujący. Słyszałam elementy bluesa, nawet tanga, czułam, że muzycy bawią się różnymi wpływami. Swoją miękką i wirtuozowską grą moją uwagę zwrócił pianista Helio Alves, charakterystyczne taneczne rytmy nadawał świetny perkusista Adriano Santos, a całość uzupełniał Paul Socolow na basie. Vinicius Cantuaria podczas tego koncertu pokazał się bardziej jako gitarzysta, niż wokalista. Jego subtelne i ciepłe brzmienie gitary było ujmujące i mam wrażenie, że odrobinę niedzisiejsze...
Trudno pisać wiele o takiej muzyce, nie są to brzmienia, które mogłabym analizować, bo tak jak już wspomniałam, nie jest to muzyka, która wzbudza duże emocje. Jednak bardzo potrzebuję czasem pojawić się na takim koncercie, żeby przejąć optymizm i słońce od artystów, pokiwać się przy pulsujących rytmach. Wyszłam z tego koncertu uśmiechnięta i odprężona, a takie oddziaływanie muzyki z pewnością jest równie ważne, co dostarczanie mocnych przeżyć i wzruszeń.
Mimo że pojawiły się i zachwyty i rozczarowania, te dwa dni na Katowice JazzArt Festival uważam za udane. Cieszę się, że mogłam usłyszeć takich artystów w dobrych warunkach, bo zarówno Kino Rialto, jak i klub Hipnoza są bardzo dobrymi miejscami koncertowymi. Żałuję, że nie mogę być na wszystkich koncertach festiwalu, bo zapowiadają się ciekawie, ale może jeszcze się na czymś pojawię. Trzymam kciuki, żeby następna edycja festiwalu miała znów artystów na tak wysokim poziomie i bilety w tak niskich cenach ;)
Byłem na koncercie Tigrana. Rzeczywiście: straszny łomot! Na balkonie, gdzie siedziałem, słychać było przede wszystkim werbel perkusisty, dla odmiany basista mógł zrobić sobie wolne - i tak nie było go słychać. W dodatku prezentowana muzyka nie miała wiele wspólnego z materiałem znanym a płyty "Shadow Theater". Mam wrażenie, że Tigran i organizatorzy wcisnęli nam kit. Na szczęście parę dni później był Dominik Wania i jego trio.
OdpowiedzUsuńP.S.
Czy ktoś czytał w jakiejś gazecie rzetelną recenzję z koncertu Tigrana, nie taką przepisywaną ze stron internetowych lub sprawiającą wrażenie, że autor/ka na koncercie nie był/a?
eReS
Chyba jeszcze za wcześnie na recenzje w gazecie, festiwal dopiero co się skończył... Swoją pisałam wyłącznie w oparciu o wrażenia koncertowe. Z ciekawości dziś trochę poszperałam po internecie i w ogóle mało jest relacji z tych koncertów, głównie zapowiedzi. Może jeszcze coś się pojawi :)
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
Usuń