Sara Tavares w Teatrze Studio

Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że wczoraj w Warszawie pojawiło się prawdziwe lizbońskie słońce. Tyle radości, energii i ciepła potrafi przynieść tylko Sara Tavares.
Ostatni raz miałam okazję usłyszeć ją 3 lata temu na Festiwalu Skrzyżowanie Kultur, już wtedy była to cudowna, ogromna dawka optymizmu, ale mimo wszystko nieporównywalna z tym co się działo wczoraj.
Z pewnością wczorajszy koncert odebrałam lepiej przez miejsce, w którym się odbywał - wiadomo, że w sali teatralnej było o wiele lepsze nagłośnienie niż w festiwalowym namiocie. Nic nie przeszkadzało mi w pełnym oddaniu się muzyce. Nareszcie mogłam wychwycić dźwięki wszystkich instrumentów, niuanse w głosie Sary... coraz bardziej przekonuję się, że dobra sala i nagłośnienie, to absolutna podstawa. 

Nie wiem jak Sara i jej zespół to robią, że zawsze wychodzę z ich koncertów uśmiechnięta i... rozgrzana - ta muzyka ma w sobie tyle ciepła! Można by powiedzieć, że przecież cała muzyka Wysp Zielonego Przylądka ma w sobie to ciepło, ale w większości są to kołyszące, bardzo podobne do siebie brzmienia. Sara się wyróżnia - mam wrażenie, że u niej najważniejszy jest wyraźny rytm, to on tworzy każdą piosenkę, pulsuje nieustająco i nie pozwala publiczności siedzieć sztywno w fotelach. Wiąże się z tym też obecność dwóch perkusistów na scenie: Miroca Paris na przeróżnych instrumentach perkusyjnych i Ivo Costa na standardowym zestawie perkusyjnym. Przeważnie zaliczam się do osób, dla których perkusja jest tzw. "złem koniecznym", ale z radością obserwuję, kiedy ktoś z perkusji wydobywa przepiękną muzykę. Dialogi Parisa i Costy, były urocze, powodowały, że mój wzrok krążył bez przerwy z jednej strony sceny, na drugą - od jednej perkusji, przez Sarę i do drugiej perkusji, nie mogłam się nadziwić ile różnych kolorów ma ich dźwięk. Te perkusyjne dialogi wspaniale uzupełniał Luis Caracol, czasem na cavaquinho (dla mnie najbardziej charakterystycznym instrumencie w muzyce kabowerdyjskiej), czasem na gitarze, a czasem śpiewając! Jego głos świetnie współgrał z głosem Sary, a ich duet w piosence "Isto", to była prawdziwa petarda. Basista Hugo Aly stanowił świetną podstawę dla brzmienia całego zespołu. Przez cały koncert subtelny i melodyjny, jak to często bywa z basistami na tego typu koncertach, w pełni swój temperament pokazał na końcu, w solówkach, podczas piosenek na bis.
Sara Tavares zebrała doskonały zespół, z radością słuchałam ich razem i osobno, ale chyba już dość o nich. To Sara była tu najważniejsza, ona najbardziej przykuwała uwagę i myślę, że jest kolejnym przykładem na to, że ważniejsze od mocy głosu, siły, nadzwyczajnej barwy, jest to, jak artysta się nim posługuje. Sara nie ma mocnego głosu, pozornie nie ma w jego brzmieniu nic szczególnego, ale robi z nim wszystko na co tylko ma ochotę. Słuchając jej, czasem mam wrażenie, jakby zwyczajnie podśpiewywała sobie pod prysznicem, z taką lekkością to robi. Bawi się głosem, jego barwą w różnych rejestrach. Patrzę na nią i widzę, jak cała jest muzyką, rytmem. Jej śpiew nie pozwala stanąć tym piosenkom nawet na chwilę, one cały czas są żywe, pulsują razem z jej oddechem, okrzykami, całą gamą przeróżnych dźwięków, jakie z siebie wydobywa. Sara jest połączeniem subtelności i ogromnego temperamentu, energia miesza się u niej z delikatnością. To trochę jak u Tcheki. Wczoraj pierwszy raz tak mocno wyczułam podobieństwo między nimi. Bardzo odpowiada mi ich sposób przetwarzania brzmień z Wysp Zielonego Przylądka.

Tak jak po cichu liczyłam, na koncercie Sary gościnnie w jednej piosence (Lisboa Kuya) wystąpiła Anna Maria Jopek. Wiem, że obie potrafią tworzyć wspaniałe duety, więc nie zaskoczyło mnie, że tak stało się i tym razem. Czułam, że obie śpiewają szczerze o swojej miłości do Lizbony, a ich głosy brzmiały razem przepięknie. Może trochę żałuję, że Ania była zupełnie tłem, ale z drugiej strony... zawsze fascynuje mnie, jak potrafi być idealnie dopasowanym drugim głosem.

Sara Tavares jest pewnego rodzaju wyjątkiem, spośród wszystkich artystów, na których koncerty chodzę. Lubię tańczyć na koncertach, jeśli prowokuje mnie do tego muzyka, ale nie cierpię wspólnego śpiewania, intensywnej zabawy z publicznością, częstego klaskania w rytm perkusji, itp. Jednak w przypadku Sary pozwalam się porwać jej energii, głośno śpiewam i po prostu dobrze się bawię. Nie potrafię jej odmówić, nie potrafię nie dać się ponieść muzyce. Może odrobinę zabrakło mi poprzetykania tego tanecznego szaleństwa chociaż kilkoma balladami, ale... to chyba naprawdę drobiazg. Bez wątpienia takiego koncertu potrzebowałam. Miło było przypomnieć sobie, że taneczny koncert nie musi być toporny i głośny, a może być zwyczajnie lekki, radosny i niesamowicie optymistyczny! Mam nadzieję, że Sara wróci do Polski niebawem i znów będą mogła usłyszeć ją na żywo, bo żadna jej płyta nie oddaje tej koncertowej energii :)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Podróż w świat ciemnych emocji [„Tango” Yasmin Levy w NOSPR]

Edyta Bartosiewicz