Z fado do samego rana... / With fado till dawn...

[English below]

Niektórzy podczas pobytu Lizbonie udają się do pełnej klubów dzielnicy Bairro Alto, by tam do świtu tańczyć w modnych, głośnych lokalach. Ja także w tym mieście chodzę spać bardzo późno, ale nieco inaczej spędzam czas – słuchając fado. Jestem w Lizbonie na tyle rzadko, że jakoś szkoda mi czasu na spanie! Moja sobotnia noc była długa i intensywna, ale wiem, że nigdy jej nie zapomnę. Tyle doznań w ciągu kilku godzin, to nie może zdarzyć się nigdzie indziej.
Znów wybrałam się na Rua dos Remédios, w tym roku postanowiłam być monotematyczna. Bela Vinhos e Petiscos przywitało mnie zamkniętymi drzwiami, a w Mesa de Frades turyści kończyli jeszcze jeść drogie kolacje, postanowiłam więc zajrzeć do położonego nieco niżej klubu – Tasca do Chico. To miejsce znane jest w Lizbonie z autentycznego fado, często śpiewanego spontanicznie przez przypadkowych gości. Ja jednak tym razem trafiłam na absolutnie profesjonalną pieśniarkę – Anę Caixado. Spodobał mi się jej ciepły i niski głos, ale interpretacje były dość jednorodne. Zdecydowanie wolę bardziej emocjonalne wykonania, choć słuchało się tego przyjemnie.
Nie wiem w czym jest problem, może zawsze trafiam do Tasca do Chico w złe dni, ale nie rozumiem fenomenu tego miejsca i rzekomej autentyczności. Kiedy byłam tam kilka lat temu, pieśniarze śpiewali bardzo kiepsko i zupełnie nie umiałam tego fado poczuć. Tym razem atmosfera była dość senna, gitarzyści sprawiali wrażenie, jakby wcale nie chciało im się grać. Za to napiłam się bardzo dobrego i intensywnego w smaku porto, co odrobinę wynagrodziło muzyczne braki.
Chwilę po godzinie 23 udałam się do Mesa de Frades. Ten klub działa na mnie jak magnes, nie potrafię tam nie wracać. Przychodzę i czuję się jak w domu, momentalnie nawiązuję znajomości z pieśniarzami, kelnerami, ochroną – wszyscy są niesamowicie serdeczni i kontaktowi. W soboty w Mesa de Frades zawsze jest tłoczno, więc trzeba wciskać się w jakąkolwiek malutką przestrzeń przy barze lub próbować szukać miejsca na górze. Ja jednak lubię ten tłok i gwar, a najbardziej lubię to, że w tym klubie zawsze odkrywam i poznaję fantastycznych muzyków.
Ten wieczór należał do Matile Cid, pieśniarki, która mignęła mi w tłumie już w piątek, ale nic nie zaśpiewała. W sobotę była jedyną występującą, można więc powiedzieć, że słuchałam jej tak długo, jakby był to pełnowymiarowy koncert. I... mogłabym nawet słuchać jeszcze dłużej. Jest absolutnie fascynująca, a jej mocnego, lekko zachrypniętego głosu chyba nie da się pomylić z żadnym innym. Głos to oczywiście nie wszystko. Jej interpretacje są cudownie zwariowane, spontaniczne, nie mam wątpliwości, że wyśpiewuje dokładnie to, co czuje. Mimo tego szaleństwa Matilde znajduje koncentrację na poszukiwanie różnorodnych barw. Mam wrażenie, że wsłuchuje się uważnie w swój głos i na każdym kroku stara się świadomie kształtować poszczególne dźwięki. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego taka charakterystyczna pieśniarka nie jest wielką gwiazdą, ale może jej czas dopiero przyjdzie wraz z pierwszą płytą, którą planuje wydać w przyszłym roku.
Matilde na gitarze portugalskiej towarzyszył właściciel Mesa de Frades – wspaniały Pedro de Castro. Zawsze z ogromną przyjemnością słucham jego pełnej lekkości gry, uwielbiam sposób, w jaki jak frazuje. Niewielu gitarzystów potrafi tak dialogować z pieśniarzami, jak Pedro. Niewielu tak bawi się muzyką i niewielu gra tak pięknym dźwiękiem, a ja cenię muzyków, którzy wykazują taką wrażliwość na brzmienie.

Muzycy w Mesa de Frades. Fot. Dorota Cieślińska-Brodowska

Tym razem mój wieczór w Mesa de Frades nie trwał bardzo długo. Zostałam zaproszona przez Pedro do jego drugiego klubu, do którego muzycy często przenoszą się po graniu w Mesa – do Associação do Fado Casto. Nigdy wcześniej tam nie byłam. Klub ten został otwarty mniej więcej w momencie, kiedy na wiele miesięcy zamknięto Mesa de Frades z powodu remontu. To właśnie tam znaleźli swoje miejsce „bezdomni” artyści Mesa de Frades. Jednak Associação funkcjonuje z powodzeniem do teraz, choć nie jest to typowy klub fado. Bardzo często odbywają się tam koncerty, podczas których fado łączone jest z innymi gatunkami muzycznymi – morną, bossa novą, ale także... np. operą! W Mesa de Frades przede wszystkim grane jest tradycyjne fado, a Associação to miejsce na międzygatunkowe brzmieniowe poszukiwania. Nie jest łatwo tam trafić, bo – co zabawne i zaskakujące – nigdzie na zewnątrz nie widać napisanej nazwy klubu!
Jak się okazało przyszłam na ewidentne afterparty i rzeczywiście zjechała się cała ekipa z Mesa de Frades. Miałam nadzieję, że coś nieoficjalnie pograją i pośpiewają, ale najwyraźniej byli bardzo zmęczeni, bo dość szybko większość z nich uciekła, ale nie wszyscy! Zamiast słuchania muzyki spędziłam dużo czasu na rozmowach o fado. Cudownie było wymienić się spostrzeżeniami i uwagami z Pedro de Castro – artystą, który na co dzień gra i tworzy tę muzykę. I wydawałoby się, że koło 4 w nocy ten wieczór już naprawdę powinien się skończyć, ale tak się nie stało...
Na swoim facebooku napisałam kilka dni temu, że aby zachować dla siebie trochę tej prawdziwej Lizbony, trzeba mieć swoje małe tajemnice. Jak inaczej ocalić przed tłumem turystów to, co autentyczne, pozbawione komercyjnego nalotu? Nad ranem znalazłam się w miejscu, do którego żaden turysta nie dociera, gdzie czas się zupełnie zatrzymał. Nie miałam pojęcia, że takie kluby w ogóle istnieją. Bałam się, że Portugalczycy sami swoje fado nieco skomercjalizowali, bo poczuli, że można z niego czerpać niemałe zyski. Tak jednak na szczęście nie jest. Przecież nie przyśniło mi się, że w sobotę nad ranem weszłam do niepozornego baru, w którym kilka osób po prostu grało sobie fado. Ktoś był z gitarą, ktoś śpiewał. Przyszli tam, żeby pomuzykować – nie koncertować. Ktoś śpiewał kawałek fado, ale w połowie przerywał, ktoś inny się dołączał albo dogrywał. Swoim głosem zachwyciła mnie Raquel Sousa, nazwiska drugiej pieśniarki nie zdołałam zapisać. Obie były utalentowane i cudownie naturalne. Wokół kłębił się dym papierosów, lało się sporo alkoholu i nikt nie przejmował się, że „teraz będziemy grali fado”. Ono... jakoś przy okazji wychodziło.
Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z tak autentycznym fado. I dlatego nie napiszę Wam, gdzie to było. Zachowam to przeżycie dla siebie, a kto wie, może i Wy tam kiedyś traficie? A może znajdziecie inne miejsce, które będzie tylko dla Was i nikomu poza najbliższym przyjacielem o tym nie powiecie? Jeśli takie zakamarki w Lizbonie można znaleźć, to znaczy, że trzeba (i naprawdę warto) ich szukać. A ja dziękuję z całego serca Pedro de Castro za to, że mi pokazał to inne oblicze fado i za wszystkie artystyczne doznania tej nocy.
Julia Brodowska

Nad ranem... Fot. Dorota Cieślińska-Brodowska



During their stay in Lisbon, some people go to the district called Bairro Alto, full of clubs, where they can dance in trendy, loud places until dawn. In this city, I also stay up very late, but I spend my time in a slightly different way – listening to fado. I am in Lisbon too rarely to waste any time whatsoever sleeping! My Saturday night was long and intense, but I know I will never forget it. So many sensations in a few hours, it cannot happen anywhere else.
I went to Rua dos Remédios again, this year I decided to spend my time on a monothematic note. Bela Vinhos e Petiscos welcomed me with a closed door and in Mesa de Frades some tourists were finishing their expensive dinners, so I decided to take a look at a slightly lower located club – Tasca do Chico. In Lisbon, this place is known for its authentic fado, often sung spontaneously by random guests. This time, however, I found myself listening to an absolutely professional singer – Ana Caixado. I liked her warm low voice, but the interpretations were quite homogeneous. I definitely prefer more emotional performances, although this one was also pleasant to listen to.
I don't know where the problem lies, maybe I always come to Tasca do Chico on bad days, but I don't understand the phenomenon of this place and its ostensible authenticity. When I was there a few years ago, the singers were performing very poorly and I couldn't feel it at all. This time the atmosphere was quite sleepy, the guitarists made an impression as if they didn't feel like playing at all. For all that, I drank some good port with intense taste, which rewarded the musical deficiencies to some small extent.
Shortly after 11 p.m., I went to Mesa de Frades. This club has a magnetic effect on me, I can't help but come back there over and over again. And when I do, I feel at once completely at home. I immediately make new acquaintances with singers, waiters, security – everyone is incredibly hospitable and sociable. On Saturdays, Mesa de Frades is always crowded, so you have to squeeze into a tiny little space available at the bar or try to look for a seat on the second floor. But I like the crowd and the bustle, and what I like most is that I always discover and meet fantastic musicians in this club.
That evening belonged to Matile Cid, a singer whom I had already spotted briefly in the crowd on Friday, but she didn’t sing anything then. On Saturday, she was the only performer, so I can say I had a chance of listening to an almost full-length concert of hers. If possible... I could go on listening even longer. She is absolutely fascinating, and her strong, slightly hoarse voice probably cannot be confused with any other. Of course, the voice is not everything. Her interpretations are wonderfully crazy, spontaneous, I have no doubt that she sings exactly what she feels. Despite this crazy nature of her performance, Matilde finds enough focus to search for diversity within the range of musical colours. I have the impression that she listens carefully to her own voice and tries to consciously shape each and every individual sound. I don't understand why such a characteristic singer is not a big star, but maybe her time will come with her first album, which she plans to release next year.
Matilde was accompanied on the Portuguese guitar by the owner of Mesa de Frades himself – the wonderful Pedro de Castro. It's always a great pleasure to listen to such lightness of performance, I love the way he carries out his phrases. Few guitarists can dialogue with singers like Pedro. Few play with the music so much and few create such beautiful tones, and I appreciate musicians who show such sensitivity to sound.
This time my evening in Mesa de Frades did not last very long. I got invited by Pedro to his second club to which musicians often relocate after playing in Mesa – Associação do Fado Casto. I had never been there before. This club was opened at a time when Mesa de Frades was closed for many months due to renovation. It was there that the “homeless” artists of Mesa de Frades found their place in the world. Since then, Associação has been functioning successfully until now, although it is not a typical fado club. Concerts are held there very often and then fado is combined with other musical genres, namely: the morna, bossa nova, but also.... e.g. opera! In Mesa de Frades, traditional fado is played first of all, and Associação is a place for inter-genre sound explorations. It’s not easy to get there, because – what’s funny and surprising – nowhere outside can you see the signboard of the club!
As it turned out, I had come to an obvious afterparty and the whole team from Mesa de Frades had actually gathered there together. I hoped they would play and sing something unofficially, but apparently they were very tired, because quite quickly most of them snuck out, not everybody though! Instead of listening to music, I spent a lot of time talking about fado. It was wonderful to exchange observations and comments with Pedro de Castro – an artist who plays and creates this music on a daily basis. And it would seem that around 4 a.m. the evening should really have come to an end, but it didn't happen...
On my Facebook, I wrote a few days ago that in order to keep some of the real Lisbon for yourself, you have to have your own little secrets. How else to protect what is authentic and devoid of commercial raid against the crowds of tourists? In the morning, I found myself in a place where no tourist arrives, where time has stopped completely. I had no idea that such clubs exist at all. I was afraid that the Portuguese had commercialised their fado themselves, because they felt that it could be used to make considerable profit of it. Fortunately, however, this is not the case. After all, I couldn't have dreamt that on a Saturday morning I would venture into a modest bar, where a few people simply played fado. Somebody was playing the guitar, some other person was singing. They came there to indulge in music – not to give concerts. At times, when one person started singing a piece of fado, half-way through it, someone else would join in or take over. Raquel Sousa simply delighted me with her voice. I failed to write down the second singer's name. Both were talented and wonderfully natural. Cigarette smoke was circulating around, a lot of alcohol was poured that night and nobody worried that “now, it’s time to play fado.” As if... it was happening sort of by the way.
I had never had to do with such authentic fado. And that's why I won't tell you where the club is situated. I will keep this experience for myself and, who knows, maybe you will also chance upon this place one day? Or maybe you will find another one, which will remain solely yours and you will tell nobody about it but your closest friend? If such hidden gems still lie in waiting to be discovered in Lisbon that means one has to (and it's really worth doing it) look for them. And, from the bottom of my heart, I would like to thank Pedro de Castro for showing me a different face of fado and for all the artistic experiences of that night.

Komentarze

  1. Zachwyty nad 'Tasca do Chico' dotyczą raczej innej miejscówki o tej samej nazwie, zlokalizowanej na Bairro Alto. Inny świat ;) Fajnie, że dotarłaś pod nr 8A i jeszcze dalej... Zazdroszczę i wspominam moje "małe tajemnice" ;) Lizbona - miasto cudów :)
    KAT

    OdpowiedzUsuń
  2. A właśnie nie - o tej Tasce na Rua dos Remedios też słyszałam dużo dobrego. Muszę kiedyś dotrzeć do tej drugiej, póki co kluby fado w Bairro Alto w ogóle słabo znam, a z pewnością jest tam w czym wybierać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tę na Alfamie omijam. Kilka lat temu szef próbował mi wmówić, że 23.30 to jeszcze pora kolacji. Stracił klienta na kolejne lata ;) Tam grał z ojcem młodziutki Flávio César Cardoso, dziś akompaniuje Carminho :)
      KAT

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Podróż w świat ciemnych emocji [„Tango” Yasmin Levy w NOSPR]

Edyta Bartosiewicz