Gdańsk LOTOS Siesta Festival: Lucia de Carvalho
Fot. Anna Rezulak. Mat. prasowe organizatora. |
Od pierwszych chwil czułam, że będzie to
występ niezwykle autentyczny – piękna Lucia w kolorowym stroju wyszła na scenę
sama, a pierwszy utwór zaśpiewała akompaniując sobie jedynie na bębnie. Jej
głos, ruchy i wybijany rytm hipnotyzowały – całe jej ciało zdawało się być
instrumentem. Takie początki mają ogromne znaczenie, ponieważ myślę, że w
jakimś stopniu ustawiają one charakter koncertu. Dzięki temu byłam już pewna,
że dźwiękowa opowieść tej artystki nie ma w sobie nawet odrobiny chłodnej kalkulacji
czy sztucznych efektów, lecz płynie prosto z serca.
Nie inaczej było, kiedy do Lucii dołączyli
pozostali muzycy – Cecilia Debergh na instrumentach perkusyjnych, Edouard
Heilbronn na gitarze oraz Simon Lannoy na wiolonczeli, trąbce, syntezatorach…
oj, o tym ostatnim multiinstrumentaliście chyba powinnam napisać więcej.
Zachwycił mnie już swoimi wiolonczelowymi improwizacjami, były świetnie zagrane
i ciekawie skontrastowane barwowo z repertuarem i brzmieniem całego zespołu. Potem
jednak okazało się, że Lannoy jest równie dobrym trębaczem! Taki
instrumentalista w zespole to prawdziwy skarb.
Nieoczywisty skład i muzyka Lucii sprawiły, że koncert był szalenie różnorodny. Elementy afrykańskie oraz charakterystyczna intensywność energii stanowiły tu podstawę, ale warto wspomnieć, że drugą ważną fascynacją występującej w Gdańsku wokalistki jest muzyka brazylijska. Jeśli do tego dodać jeszcze fakt, że artystka wychowała się we Francji i to właśnie francuscy muzycy towarzyszyli jej na scenie, jasne staje się, że mamy do czynienia z interesującym miksem brzmieniowym. Te wszystkie wpływy bardzo naturalnie łączą się w interpretacjach Lucii. Na koncercie przeplatały się rytmy afrykańskie i brazylijskie, niemal rockową szorstkość zapewniał gitarzysta, a Simon Lannoy prezentował szalone improwizacje, zdradzając swoje jazzowe korzenie. Jakby tego było mało, pierwszym momentem, który szczególnie został mi w pamięci, było wykonanie utworu po hiszpańsku, lekko stylizowanego na flamenco! Czy to wystarczający dowód na to jak było kolorowo?
Chwil
wartych odnotowania było zresztą więcej. Delikatnie i intymnie zabrzmiała ballada z
płyty Kuzola – No Meu Jardim, dając na chwilę wytchnienie od
tanecznej atmosfery. Cieszę się również, że mogłam na żywo usłyszeć przebój siestowy,
który uwielbiam (i nie tak dawno bawiłam się przy nim na swoim weselu), czyli
szalone, latynoskie Sem Fronteiras oraz poznać wiele nowych piosenek
Lucii. Artystka planuje wydać płytę na początku przyszłego roku, a aktualny
repertuar muzyków zawiera bardzo dużo nowego materiału!
Może okaże się to odrobinę zaskakujące, ale czwartkowy koncert nie był idealny pod względem wykonawczym – zespół, tworząc chórki, nie zawsze precyzyjnie stroił, samej wokalistce także zdarzyło się kilka razy być lekko obok, gdy muzyka zupełnie ją porwała. Tylko, że nie jest to wcale zarzut z mojej strony! Ponieważ właśnie to pokazało, jak artyści spontanicznie bawili się muzyką i budowali na bieżąco atmosferę występu. Istotna w tym była również rola publiczności, a dokładniej tego, jak Lucia angażowała ją w tworzenie tego koncertu. W zupełnie niezwykły sposób wokalistce udało się zintegrować słuchaczy we wspólnym śpiewaniu, tańczeniu, trzymaniu się za ręce. Czułam przepływ tej energii, kiedy patrzyłam na ludzi wokół. To nie była pusta zabawa, to było coś więcej. Może po miesiącach izolacji i koncertowego braku ten rodzaj wspólnego przeżywania muzyki nabiera nowego sensu? Takie przemyślenia towarzyszyły mi pod koniec, bo dla mnie też była to pierwsza od 1,5 roku okazja do posłuchania muzyki rozrywkowej na żywo. I nie mam wątpliwości, że to wpłynęło na wyjątkowość tego wieczoru.
Fot. Paweł Ćwik https://funinpoland.pl/siesta-2021/ |
Komentarze
Prześlij komentarz