Gdańsk LOTOS Siesta Festival: Richard Bona & Alfredo Rodriguez Band / Ive Greice

Ive Greice w Klubie Parlament

Powoli już zaczyna powstawać taka tradycja, że na niedzielne wieczory kończące Gdańsk LOTOS Siesta Festival czekam najbardziej. To właśnie w ten dzień na scenie Filharmonii Bałtyckiej pojawiają się największe gwiazdy i najlepsi muzycy. A później, już w dużo luźniejszej atmosferze odbywają się taneczne, egzotyczne koncerty klubowe, trwające do późnej nocy. Dokładnie tak było też tym razem. Richard Bona & Alfredo Rodriguez Band zagrali bezsprzecznie najlepszy koncert (i według mnie jeden z najwspanialszych w historii festiwalu), a Ive Greice w Klubie Parlament rozbujała publiczność przy muzyce brazylijskiej. I niech pierwszym sygnałem wyjątkowości ostatniego dnia festiwalu będzie nagromadzenie „naj” w tym akapicie!

Muzyka Richarda Bony towarzyszy mi od czasu moich początków zainteresowania world music i od pierwszych „Siest” – czyli z grubsza rzecz biorąc od kilkunastu lat. Tak się jednak złożyło, że nigdy nie dotarłam na jego koncert. To było coś na kształt uśpionego marzenia, z którego nie zdawałam sobie chyba w pełni sprawy, dopóki ten fantastyczny kameruński artysta nie wyszedł na scenę, nie zagrał na basie i nie zaśpiewał. A jak już to się wydarzyło, to się rozpłynęłam w zachwycie i przywołanych pięknych wspomnieniach.

Na Siesta Festivalu Richard wystąpił z projektem afrokubańskim, którego trzon stanowi jego duet z kubańskim pianistą Alfredo Rodriguezem, ale już na początku muszę też wspomnieć pozostałych wykonawców, bo każdy z nich był wyjątkowy: na trąbce Carlos Sarduy, na puzonie, Denis Cuni oraz Ludwig Afonso na bębnach i José Montaña na perkusji. Jak oni grali! Jeśli przy okazji koncertu Elidy Almeidy marudziłam, że zabrakło mi wirtuozerii u instrumentalistów, to tutaj dostałam ją w ogromnej dawce. Muzycy tworzyli doskonale zgrany zespół, ale od początku pokazywali, że osobno również reprezentują najwyższy możliwy poziom. Już w pierwszym czy drugim utworze każdy z wykonawców miał szansę zaprezentować się w długiej solówce i były one tak dobrze zbudowane, by wyeksponować nie tylko sprawność i umiejętności techniczne, ale też fantastyczne prowadzenie frazy, zmysł harmoniczny czy wyczucie kubańskich rytmów. Szczególnie słyszałam to u trębacza – który potrafił wedrzeć się w głowę swoim ostrym dźwiękiem i być do bólu precyzyjny rytmicznie, a zaraz potem grać najsłodsze melodie – i u Alfredo Rodrigueza. Pianista ten doskonale łączy w swojej grze wpływy klasyczne, jazzowe oraz tradycję muzyki kubańskiej. Byłam oczarowana u niego różnorodnością wydobycia dźwięku i fenomenalną artykulacją. Gdyby ktoś kazał mu się ścigać, pewnie byłby w stanie gonić po klawiszach, ale jego wirtuozeria nie jest dla szpanu, lecz służy przede wszystkim muzycznemu dialogowi.

W ogóle myślę, że w kontekście tego koncertu mówienie o dialogu ma głębszy sens. To właśnie łączyło tych muzyków na scenie – potrzeba nieustannego rozmawiania ze sobą za pomocą dźwięków. Być może najpiękniej było to widać, gdy Alfredo na fortepianie, a Richard na basie powtarzali te same melodie na zupełnie innych przecież barwowo instrumentach. Ale tak też było wtedy, gdy któryś z muzyków grał solo, a reszta „dogadywała” jedynie subtelnie w tle. Ten dialog muzyczny wyczuwało się również w porozumieniu z publicznością. Nie wiem jak było podczas pierwszego koncertu, ale na drugim publiczność sama poderwała się do tańca. Uwielbiam te momenty, kiedy słuchacze klaszczą, krzyczą i szaleją bez żadnej słownej zachęty ze strony artystów, kiedy sama czysta muzyka wywołuje takie emocje.

Okazało się, że był to najbardziej taneczny koncert tegorocznego festiwalu, ale nie zabrakło ani momentów ostrych improwizacji, ani chwil zadumy. A te minuty wyciszenia były wzruszające. Najpierw, słuchając pięknej kompozycji Raices (Roots), którą Rodriguez i Bona nagrali razem na płycie pianisty pt. Tocororo, pomyślałam, że chyba nikt nie potrafi grać na basie tak miękko jak Richard. Najmocniejszym przeżyciem był jednak dla mnie pierwszy bis. Kameralna ballada tylko na głos i fortepian, którą w dodatku Bona wykonał po hiszpańsku, pokazała jego niesamowitą wokalną swobodę, a mnie przypomniała jak bardzo jego barwa jest niepowtarzalna i jak mnie porusza. Kiedy jeszcze na sam koniec zabrzmiał utwór O Sen Sen Sen z płyty Tiki – jednej z tych dwóch autorstwa Richarda, które mnie ukształtowały, czułam się absolutnie szczęśliwa. To była wspaniała podróż sentymentalna. Po takim koncercie właściwie powinno się wracać w ciszy prosto do domu. Wiedziałam, że trudno będzie przebić moc tych wrażeń, ale na szczęście występ Ive Greice w Parlamencie okazał się tak diametralnie inny, że właściwie nie musiałam ich porównywać.

Rzadko zdarza się na Siesta Festivalu, by na koncercie zamknięcia nie zabrzmiała muzyka afrykańska – tak było kilka lat temu, gdy wystąpiła Roberta Sá i teraz ponownie pojawiła się artystka brazylijska, chociaż afrykańskich, a dokładniej kabowerdyjskich elementów nie zabrakło.

Muszę przyznać, że nie do końca wiedziałam, czego spodziewać się po Ive Greice na żywo. Znałam jej ostatni album – Sem Moldura i – poza kilkoma numerami, jak np. Descobridor de Sete Mares, które zresztą fantastycznie kołysało na koncercie – nie wydał mi się on zbyt taneczny. Raczej odnalazłam tam niezłe popowe piosenki. Wiedziałam jednak, że wokalistka ma na swoim koncie kilka tanecznych przebojów i podczas tego występu przemyciła zarówno sporo samby, jak i piosenkę znaną z interpretacji Cesárii Évory – Petit Pays (w wersji Ive tytuł to: É Tanta Saudade). Ten utwór okazał się zdecydowanym hitem dla publiczności – co wcale nie zaskakuje wśród siestowych słuchaczy.

Ive bliżej do MPB (música popular brasileira) niż tradycji Jobima, dlatego z rozrzewnieniem wspominam bis i jedyną bossa novę jaka zabrzmiała na tym koncercie, której zresztą wcale Jobim nie napisał (!) – Samba de Verão. To był przeuroczy, pełen humoru duet Ive z pianistą i wokalistą towarzyszącym jej na koncercie – João Venturą. I warto wspomnieć, że nie tylko Ventura był rewelacyjny, ale cały zespół: Christian Tavares (gitara), Djâmen (gitara) i Rogério Pitomba (perkusja) zasługuje na ogromne uznanie. Chłopaki fantastycznie bawiły się muzyką i w dużej mierze to oni byli odpowiedzialni za rozruszanie publiczności. Nie wiem natomiast jaki był w tym udział samej Ive – artystka sprawiała wrażenie nieco onieśmielonej sceną i czułam, że momentami nie do końca jest liderką w tym zespole. Wokalnie także zbyt mocno przypominała mi styl Elis Reginy, a przede wszystkim jej córki – Marii Rity, za to mało słyszałam indywidualnego brzmienia samej Ive. Może to kwestia czasu, by jeszcze odnalazła swój naprawdę wyróżniający się muzyczny kierunek. Myślę, że ma na to szanse, bo wiele piosenek z jej repertuaru jest świetnych, a dzięki muzykom z nią grającym wyszłam z tego koncertu radośnie rozkołysana i uśmiechnięta. I nie było to spowodowane tylko wypitymi drinkami! Zresztą nie mogło być inaczej, jeśli na koniec artyści wykonali Cola na Boca, a to jedna z tych piosenek, do której nogi same tańczą.

Ciężko uwierzyć, że 11. Gdańsk LOTOS Siesta Festival minął tak szybko. Cudownie było znów znaleźć się na koncertach i doświadczać radości ze wspólnego przeżywania dźwięków razem ze słuchaczami i muzykami. Nie miałam pojęcia, że tak można za tym tęsknić. I prawdopodobnie to też sprawia, że tegoroczny festiwal przeżywałam mocniej. Z pewnością zapamiętam na długo koncerty Richarda Bony z Alfredo Rodriguezem i Lúcii de Carvalho. To oni dali mi najwięcej muzycznego szczęścia i autentycznych emocji. Bardzo, bardzo tego potrzebowałam.

 

Richard Bona. Fot. https://funinpoland.pl/siesta-2021/


Zobacz też: 





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Podróż w świat ciemnych emocji [„Tango” Yasmin Levy w NOSPR]

Edyta Bartosiewicz