V Fado Festiwal w Grudziądzu
Choć może się to wydać zaskakujące, jest w północnej Polsce takie miejsce, w którym co roku pojawiają się portugalscy artyści, by zaprezentować muzykę fado. W Grudziądzu już piąty raz na początku lipca odbył się Fado Festiwal. Tegoroczny program zapowiadał się imponująco – dwa dni właściwie naszpikowane fado: Rodrigo Costa Félix, Marcelo da Costa, Maria Emília, Ricardo Ribeiro, Cuca Roseta, Gisela João, Carminho oraz „akcent” spoza świata fado, ale gwarantujący równie wysoki poziom artystyczny – Dorota Miśkiewicz.
Niestety ten skład uległ modyfikacji. Najpierw wykruszyła się z niego Gisela João, co bardzo mnie zasmuciło, bo marzyłam o tym, by posłuchać na żywo repertuaru z jej ostatniego albumu – Aurora, który znalazł się na 1. miejscu w moim Płytowym podsumowaniu 2021 roku. Jeszcze większym ciosem była jednak dla mnie informacja, która pojawiła się dosłownie z dnia na dzień, że nie wystąpi Carminho. Mam jakiegoś wyjątkowego pecha do koncertów tej uwielbianej przeze mnie artystki – kilka lat temu swój występ w Mielcu także odwołała w ostatniej chwili. Z konieczności więc program musiał ulec zmianie i tak dwudniowy festiwal fado stał się właściwie jednodniowym, ponieważ drugiego dnia wystąpili wyłącznie polscy artyści. Wielka szkoda, ale i tak nie żałuję tej podróży do Grudziądza, bo miałam okazję wysłuchać kilku świetnych koncertów.
Klasyka
na początek
Festiwal otworzyła trwająca około godziny
prezentacja trojga pieśniarzy. Trochę na wzór tego jak wyglądają wieczory z
fado w lizbońskich klubach, każde z nich zaprezentowało swoje krótkie programy.
Był to bardzo dobry wstęp do reszty wieczoru, bo dzięki ich występom publiczność
miała szansę zapoznać się z solidnie wykonanym fado w dość tradycyjnej wersji.
Zaczął Marcelo da Costa – od razu
zachwyciłam się jego intensywnym, brzmiącym głosem i ekspresją. Każda fraza w
jego wykonaniu była niezwykle dopracowana, wyśpiewana bez pośpiechu, z
odpowiednim wyczekaniem. Miałam poczucie, że obcuję z bardzo eleganckim fado.
Jednocześnie od razu dało się usłyszeć, że Marcelo szuka własnego głosu w interpretacjach,
nie próbuje kopiować wielkich mistrzów i jest otwarty w swoim śpiewaniu na wpływy
innych gatunków. Żałuję, że pieśniarz ten nie wydał jeszcze żadnej płyty, jestem
ciekawa, w jakim kierunku pójdzie jego fado.
Po nim sceną zawładnęła (tak, tak, celowo
używam tego słowa) Maria Emília. Miałam okazję usłyszeć ją już na żywo dwa lata
temu w katowickim Kinie Rialto, wtedy jednak wyszłam z wrażeniem, że pokazała jakieś
50% swojego talentu. W Grudziądzu za to dała prawdziwy popis swoich umiejętności!
To pieśniarka, która świetnie radzi sobie z przejmującymi, balladowymi kompozycjami,
ale tym razem zaprezentowała głównie skoczne piosenki fado i była w tym równie
dobra. Zróżnicowane agogicznie A Tendinha i przekorne É Mentira były
w jej interpretacjach porywające, lekkie i frywolne. Repertuar ten idealnie
współgrał z jej wysokim głosem o jasnej barwie. Najbardziej jednak urzekła mnie
precyzja z jaką wykonywała wszystkie ozdobniki w szybkich tempach. Myślę, że
nie tylko mnie Maria Emilia zaraziła swoją naturalnością i energią.
Na zakończenie wystąpił Rodrigo Costa Félix.
To również pieśniarz, którego miałam już możliwość posłuchać na żywo – w klubie
Sr Vinho w Lizbonie. Ten rodzaj śpiewania z pewnością ma wielu fanów. Rodrigo
proponuje interpretacje, w których ekspresja nie jest na pierwszym planie, znacznie
ważniejsze jest prawie melodeklamacyjne oddanie tekstu. Nie mam wątpliwości, że jego
podejście do fado to piękna kontynuacja stylu Carlosa do Carmo. Jest stylowy,
elegancki, opanowany, ale – zwłaszcza po wyrazistych występach swoich
poprzedników – niestety jego prezentacja zabrzmiała blado. Najbardziej w
pamięci pozostał mi utwór Lisboa é Assim, który znalazł się na ostatniej
płyty artysty (Tempo, 2020), brzmieniowo wymykający się nieco tradycji i
ukazujący raczej wielokulturowość Lizbony, co słychać było chociażby w
stylizowaniu dźwięku gitary portugalskiej na cavaquinho.
Szczerość
emocji
Koncert Ricardo Ribeiro był jednym z tych,
na które najbardziej czekałam. A po tym, gdy dowiedziałam się, że nie wystąpią
ani Gisela João, ani Carminho zdecydowanie jedynym, na który tak bardzo
czekałam. I nie zawiodłam się. Ricardo zaprezentował najczystsze możliwe fado.
Nie chodzi mi tu wcale o to, że wykonywał wyłącznie fado tradycyjne (choć przeważało),
mam raczej na myśli pewien rodzaj ekspresji, a przede wszystkim szczerość
emocji i siłę przekazu.
Co za tym idzie, nawet przez chwilę nie
było to fado, które próbowałoby się „przypodobać” publiczności. Ricardo
zaprosił słuchaczy do posłuchania swojej opowieści, do splatania się z jego
wrażliwością. Nie wszyscy byli na to gotowi, bo znalazło się kilka osób, które
najwyraźniej przyszły na koncert fado, żeby sobie poklaskać, nawet gdy
wykonywana jest ballada, w której nie ma wyraźnego „bitu”. Próby klaskania
do rytmu ustały dopiero po delikatnej uwadze pieśniarza, że to nie ten moment –
czas na skoczne fado jeszcze przyjdzie. Tak, Ricardo wymagał od publiczności
uważności, nie starał się jej zabawiać, to była raczej emocjonalno-duchowa
droga. Bardzo cenię taki rodzaj koncertów.
Był to także jeden z tych występów, który
już zaczął się emocjonalnym trzęsieniem ziemi. Pieśniarz otworzył koncert jedną
z najpiękniejszych tradycyjnych melodii fado – Fado Menor – w utworze Destino
Marcado. Jego silny, głęboki i niski głos od pierwszego dźwięku wywoływał u
mnie gęsią skórkę. Nieustannie od wielu lat podziwiam wielość barw w głosie Ricardo,
tę subtelność i delikatność przeplataną z niezwykłą mocą. Nikt tak nie potrafi
postawić intensywnego, głośnego dźwięku jak on, ale nikt też nie potrafi tak
niemal szeptać, czy lekko muskać tych najniższych basowych rejestrów.
Wzruszających momentów podczas tego koncertu
było dużo. Otulona ciepłym dźwiękiem poczułam się w melancholijnym Barro
Divino, które artysta wykonał tylko w duecie z gitarzystą klasycznym. Cieszyłam
się ze łzami w oczach (to typowy stan podczas słuchania genialnych wykonań
fado) słuchając jednego z moich ukochanych utworów – Soneto de Mal Amar, tym razem nie w wersji z fortepianem, lecz z gitarami. Mistrzostwo
interpretacji Fado Tradicional pokazał za to Ricardo w Deste-me um Beijo e
Vivi do melodii Fado Cravo.
Nie był to jednak koncert składający się z
samych ballad. Repertuar był zróżnicowany i świetnie ułożony. Zresztą artyści na
takim poziomie jak Ribeiro doskonale odnajdują się w różnej stylistyce fado. Uwielbiam
tego pieśniarza w najsmutniejszych możliwych fados, ale równie mocno podziwiam
go za lekkość, którą ma w skocznych tematach. Tak było chociażby w klasyku
znanym z wykonania Fernando Maurício – Moreninha da Travessa, czy nieoczywistym
harmonicznie Nos Dias de Hoje. Co on tam wyczyniał w tych melizmatach!
Kiedy słucha się Ricardo na żywo, zaczyna się dostrzegać, jak niezwykle ważna
jest w fado improwizacja i twórcze podejście pieśniarza do wykonywanych
utworów.
Dobrze, ale chyba najwyższa pora wspomnieć,
że pieśniarz przecież nie wystąpił solo. Towarzyszyło mu trzech wspaniałych
gitarzystów. Do ostatniej chwili nie byłam pewna z jakim repertuarem Ribeiro
pojawi się w Grudziądzu – czy będzie to fado, czy materiał z ostatniej płyty (Respeitosa
Mente, 2019), nagrany z pianistą i perkusistą. Postawił jednak na klasyczne
brzmienie. Bardzo wyróżniał się gitarzysta portugalski, który zagrał na tym
koncercie – André Dias. Podobały mi się jego lekkość, precyzja w artykulacji,
ale przede jakaś frywolność i przekorność, które przejawiały się w doborze
akordów i współpracy z pieśniarzem, a to przecież jedna z najważniejszych
rzeczy w fado. Andre i Ricardo doskonale rozumieli się muzycznie, a ich wspólne
improwizacje, wręcz kipiące radością z muzyki, były fascynujące.
Po tym koncercie w mojej głowie pojawiły
się mocne słowa, ale wciąż uważam, że wcale nie są na wyrost: Ricardo Ribeiro
jest według mnie najwybitniejszym współczesnym pieśniarzem fado. Cieszę się, że
jego autentyczność i siła przekazu emocjonalnego trafiły do sporej części publiczności,
bo reakcje były bardzo żywiołowe, a owacja na stojąco niewymuszona. Szkoda, że
znalazły się też osoby ewidentnie nieprzygotowane na odbiór tradycyjnego fado,
ale może trudno oczekiwać, żeby było inaczej, jeśli zazwyczaj w polskich salach
koncertowych rozbrzmiewa komercyjne fado?
Sztuczna
egzaltacja i folklor w popowym sosie
Pisałam, że na podczas Fado Festiwalu
tylko pierwszego dnia faktycznie zabrzmiało fado? Nie byłam precyzyjna. Fado
skończyło się wraz z występem Ricardo Ribeiro. Nie miałabym jednak nic
przeciwko temu, gdyby poziom artystyczny na koncercie zamykającym pierwszy
dzień występów nagle gwałtownie się nie obniżył.
Cuca Roseta to artystka, której muzycznej
drodze przyglądam się od wielu, wielu lat. Trudno było nie zapamiętać jej
charakterystycznego głosu, gdy żarliwie wyśpiewywała Rua do Capelão w
filmie Fados Carlosa Saury. Później przyszły płyty – pierwsza wyprodukowana przez Gustavo
Santaolallę, następne coraz bardziej samodzielne, coraz mniej fadowe, bardziej
popowe. Ale w 2020 roku Cuca nagrała również piękny album z utworami Amálii
Rodrigues, który wyróżniłam w swoim Płytowym podsumowaniu roku.
Tyle dobrego, teraz pora z bólem serca
przyznać, że był to jeden z najgorszych koncertów okołofadowych na jakim byłam.
Naprawdę wybaczyłabym pieśniarce to, że nie zaśpiewała ani jedno fado tradycyjnego
– nie musiała. Folklor pojawia się w fado od dawna, to nic nowego i wiele tego
rodzaju pieśni świetnie brzmi w aranżacjach z gitarami czy nawet z perkusją.
Problem w tym, że Cuca przeplatała banalne aranżacyjnie piosenki stylizowane na
folklor z kiepskim popem. To pierwsze dawało szansę na upragnione klaskanie do
rytmu, a to drugie – w wersji balladowej – miało zapewne dostarczać wzruszeń.
Tylko jak się wzruszyć, kiedy wszystko od A do Z jest wyreżyserowane, sztucznie
przerysowane i nie ma w sobie autentyczności?
Zaskakujące i smutne było dla mnie to wszystko. Także dlatego, że Cuca jest bardzo dobrą wokalistką – doskonale panuje
nad głosem, potrafi zrobić z nim piękne rzeczy, ma charakterystyczną barwę, ale
gubi to gdzieś pomiędzy uśmiechami, przerysowanymi gestami i tańcami. Słyszałam,
że artystka przyleciała w ostatniej chwili, z powodu tej gonitwy mogła nie mieć na scenie pełnego komfortu, ale koncepcja na ten koncert przecież musiała istnieć już
wcześniej. Bez wątpienia sytuację ratowali doskonali muzycy – m.in. Sandro
Costa na gitarze portugalskiej, który zachwycał wirtuozowskimi popisami, ale
niestety Cuca nie weszła z nim właściwie w żaden muzyczny dialog.
Dzień
polski
Po zmianach drugi dzień festiwalu
rozpoczął się od występu Magdaleny Lechowskiej i zespołu Poema Flamenco. Muzycy
zaprezentowali połączenie flamenco, tanga i polskich piosenek m.in. z repertuaru
Grechuty. Ten gatunkowy miks był jednak bardzo mało zróżnicowany brzmieniowo.
Sama Lechowska ze swoją nieco teatralną ekspresją chyba najlepiej brzmiała w dawnych
polskich tangach (które wzbogacała też hiszpańskimi tekstami). Mimo to nie
mogłam pozbyć się wrażenia, że całemu projektowi zabrakło autentyczności i prawdziwie
południowego ognia – ten zarzut dotyczy zresztą nie tylko muzyków, ale także
tancerek.
Na szczęście moje rozczarowanie zostało złagodzone
i ukojone dwoma następnymi koncertami. Dorota Miśkiewicz wraz z fantastycznym
zespołem – Marek Napiórkowski (gitara), Sławomir Kurkiewicz (kontrabas), Łukasz
Żyta (perkusja) – zaprezentowała głównie materiał z płyty Caminho. Artyści
wprowadzili więc klimaty brazylijskie, ciekawe jednak było to, że po kilkunastu latach od wydania
tego albumu muzyka ta zabrzmiała zupełnie inaczej – myślę, że nabrała więcej
wyrazistości i stała się bardziej zadziorna. Dobrze było to słychać choćby w
piosence Naganaga – uwidoczniły się afrykańskie inspiracje, a Dorota Miśkiewicz
zachwyciła mnie w pełnych pasji improwizacjach, w których zdawała się zupełnie
muzycznie zatracać.
A tych jej doskonałych momentów wokalnych
było podczas koncertu więcej. Z przyjemnością wsłuchiwałam się w każdą świadomie
prowadzoną przez Miśkiewicz frazę, w każdy dopieszczony, okrągły dźwięk.
Niezwykła jest jej umiejętność cichego, brzmiącego śpiewania, ale na żywo łatwo
można się przekonać, że to także artystka z ogromnym temperamentem i świetną
ekspresją sceniczną. W dodatku rewelacyjnie interpretująca teksty.
Całość brzmiała tak pięknie także dzięki
zespołowi. Artyści cudownie bawili się muzyką, dialogowali nią ze sobą, wsłuchiwali
się nawzajem w swoje dźwięki. Zresztą nie było to dla mnie najmniejszym
zaskoczeniem, bo na scenie spotkali się najlepsi z najlepszych – każde solo dawało
czystą przyjemność ze słuchania.
Na zakończenie festiwalu miała wystąpić
moja ukochana Carminho. Jak już wspomniałam, tak się nie stało, a organizatorzy
zrobili wszystko, by słuchaczom mimo to zagwarantować wieczór pełen wrażeń.
Pojawiła się Grażyna Auguścik, której towarzyszyli – podobnie jak u Doroty Miśkiewicz
– jedni z najlepszych muzyków polskiej sceny jazzowej: Marek Napiórkowski na
gitarze, Andrzej Święs na kontrabasie i Michał Miśkiewicz na perkusji. Dla mnie
była to niespodziewana podróż sentymentalna, bo Grażynę Auguścik na żywo słyszałam
ostatni raz, kiedy byłam nastolatką, a jako dziecko zasłuchiwałam się w jej
wspólnej płycie z Urszulą Dudziak – To i hola. Na tym koncercie jednak
głównie rozbrzmiewała bossa nova i samba, częściowo repertuar, który Auguścik nagrywała
z brazylijskim gitarzystą Paulinho Garcią.
To był bardzo, bardzo spontaniczny występ,
więc nie da się go rozpatrywać w kontekście perfekcji wykonania czy zgrania muzyków,
raczej należałoby mówić o ich ogromnym profesjonalizmie i muzykalności, dzięki
którym wszystko mogło zabrzmieć tak dobrze. Auguścik szczególnie interesująca
była dla mnie, gdy traktowała swój głos instrumentalnie – jej scat był imponujący.
Również w tekstach i balladach czarowała miękkim, matowym brzmieniem, choć w
pewnym momencie zaczęło się robić już zbyt monotonnie i jednorodnie.
Piąty Fado Festiwal – a mój pierwszy – był bardzo nierówny. Obok zachwytów przeżywałam rozczarowania, ale zdecydowanie tego co dobre było więcej. Mimo wszystko cieszę się, że pierwszego dnia na jednej scenie udało się pokazać tak dużą różnorodność muzyki portugalskiej i skrajnie odmienne oblicza fado. Nawet jeżeli nie w każdej wersji było to bliskie mojej wrażliwości. Mam nadzieję, że w kolejnym roku pojawi się jeszcze więcej artystów wykonujących tę muzykę. Trzymam za to mocno kciuki!
Dowód mojej obecności na festiwalu ;) Niestety nie udało mi się złapać po koncertach nikogo z artystów.
:-)
OdpowiedzUsuńCiekawe wydarzenie
OdpowiedzUsuń