Lizboński pamiętnik. 4. Muzyczna wielokulturowość

17 września godz. 21:38
Kolejny piękny lizboński dzień za mną. Udało mi się wreszcie obejrzeć trochę nowej Lizbony - w końcu ile można zachwycać się tylko starymi dzielnicami. Wycieczka do Parque das Nações, na tereny EXPO'98 okazała się fantastyczną przygodą, ale dzień bez fado byłby dniem straconym. Odwiedziłam również niedawno otwarte Casa Fernando Maurício. Nareszcie Król Fado doczekał się swojego muzeum, w dodatku pięknie zrobionego. Po niewielkim pomieszczeniu gości oprowadza sympatyczny człowiek, dobrze zorientowany w twórczości i biografii Fernando Maurício. Nazwa muzeum jest może odrobinę myląca, bo nie jest to stricte dom tego wybitnego pieśniarza, a jedynie miejsce, gdzie zgromadzone zostały przeróżne pamiątki, stare dokumenty, nagrody, płyty itp. Mimo to, muzeum ukryte w wąskich uliczkach Mourarii powinno znaleźć się na liście "koniecznie do odwiedzenia" każdego fana fado. Nawet jeśli dla kogoś byłoby to pierwsze spotkanie z Fernando Maurício, jestem pewna, że po obejrzeniu tej ekspozycji, a także wyświetlanych filmów, wyjdzie stąd będąc zakochanym w głosie Króla Fado.

Na dzisiejszy wieczór postanowiłam nie robić rezerwacji w żadnym klubie, tylko wejść tam, gdzie coś mnie zainteresuje. Zobaczymy kto mnie zaskoczy!

Godz. 4:20
Nie wzięłam ze sobą notatnika, a to był dłuuuugi wieczór i wymaga natychmiastowego opisania! Rano trzeba wsiąść w pociąg do Cascais, więc będę się starała pisać jak najszybciej, a czy jednocześnie najkrócej? To się okaże.

Niestety w okolicach mojego mieszkanka króluje turystyczne fado, którego trudno słuchać - kiepscy pieśniarze, prymitywne zabawianie słuchaczy. Tylko w jednym miejscu pieśniarz przykuł moją uwagę - São Miguel de Alfama, restauracji, w której akurat na gitarze klasycznej gra mój wczorajszy ulubieniec - Freud Mamede.

To miał być krótki wieczór, ale... wszystkie drogi prowadzą do Mesa de Frades! Poniekąd trochę przez Freuda, który także miał tam iść, żeby zaśpiewać. Skończyło się na tym, że się nie przyszedł, ale wcale nie odczułam jego braku.
Pierwszą osobą, którą usłyszałam w Mesa, był ponownie Antonio Proença. Dzisiaj na spokojnie wsłuchałam się w jego głos i potwierdzam - jest rewelacyjny. Zawiedli trochę gitarzyści, zwłaszcza pan na gitarze portugalskiej wyraźnie czasem miał problem z ustaleniem tonacji danego fado... No cóż, Pedro to nie był!

Później do śpiewania przygotowała się intrygująca postać, której płeć początkowo trudno było mi określić, ale to jest kompletnie bez znaczenia, bo już pierwsze dźwięki wgniotły mnie w krzesło. Co za emocje, głos i taka przejmująca chrypka w kulminacjach. Dowiedziałam się, że posiadaczem tego głosu-dzwonu, jest Luís Carlos, który ma... 12 lat.

Po występie Luísa Carlosa do Mesa de Frades weszła Ana Sofia Varela, a wraz z nią spora grupa Hiszpanów, jak się później okazało - także muzyków. Już wczoraj rozpisywałam się o Anie Sofii, dziś fado w jej wykonaniu było równie piękne i wzruszające. A Hiszpanie również przybyli z gitarami, więc i oni musieli mieć swoje pięć minut, a nawet więcej... dużo więcej.
Zaczęło dwóch śpiewających chłopaków, jeden z nich z gitarą. Początkowo były to delikatne piosenki, prawie popowe, ale zgranie ich głosów, wzajemne wyczuwanie się i niezwykła umiejętność cichego śpiewania, były u nich imponujące. Skoro Hiszpanie, to muzyka w pewnym momencie musiała pójść w stronę flamenco. Tak, na flamenco w Mesa de Frades też można się natknąć! Dwóch chłopaków ze świetnymi głosami zatopiło się w improwizacjach, a po chwili dołączyła do nich Ana Sofia Varela, przypominając wszystkim jak blisko jest z fado do flamenco. Muzyków robiło się coraz więcej. Dołączył bardzo dobry gitarzysta portugalski i inni gitarzyści, powróciło fado. A później cała ekipa uznała, że wynosi się do Tejo Bar, na sąsiedniej ulicy. Przekonywali nas, że powinnyśmy iść, bo usłyszymy, że muzyka grana w Lizbonie ma różne oblicza. I rzeczywiście - zaczęła się prawdziwa mieszanka kultur! Główny dowodzący z Cabo Verde, kilka osób z Brazylii, no i ludzie z Mesa de Frades - Portugalia wymieszana z Hiszpanią. Nawiązywali ze sobą piękny muzyczny dialog, gitara portugalska zamieniała się w cavaquinho, Ana Sofia Varela śpiewała po kreolsku, a hiszpański wokalista improwizował do Fado Corrido i pewnie bym tam siedziała do rana, gdyby nie to, że trzeba rano wstać...

Jedną z rzeczy, które najbardziej mnie urzekły w atmosferze tego małego, zatłoczonego baru, był fakt, że kiedy muzycy grali, wszyscy ich słuchali, a jeśli ktoś gadał, natychmiast zaczynało się uciszanie w charakterystyczny sposób, znany z klubów fado - wściekłe: "szzzz, szzzz!". Piękne, mam wrażenie, że w Polsce taki jam odbywałby się przy nagłośnieniu, a cała publiczność dudniłaby od głośnych rozmów osób niezainteresowanych muzyką. Może po prostu w Polsce nigdy nie trafiłam w odpowiednie miejsce, a tutaj ta muzyka jest wszędzie, wszyscy grają, śpiewają, bawią się i słuchają siebie nawzajem.
Lizbono, lubię Cię, naprawdę! Nie poznałam jeszcze drugiego tak muzycznego miasta.



Zobacz także:
Lizboński pamiętnik. 1. Przelot i pierwszy wieczór
Lizboński pamiętnik. 2. Wieczór w klubie Senhor Vinho
Lizboński pamiętnik. 3. Noc wrażeń w Mesa de Frades
Lizboński pamiętnik. 5. Maria da Mouraria i pożegnanie...

Komentarze

  1. Luís Carlos (Fadistinha) - słyszałam go podczas "Grande Tarde de Fado Tributo a Fernando Maurício" - ma chłopak potencjał! Śpiewania fado uczy go Vitor Miranda. A młody fajnie naśladuje swego mistrza: długie włosy, kolczyk w uchu, spodnie w jaskrawym kolorze :)
    Podobają mi się podejmowane od kilku lat inicjatywy, które mają przywrócić Mourarii miano kolebki Fado. Dom Severy, zdjęcia fadistów na ścianach budynków, Visitas Cantadas i teraz muzeum Fernando Maurício - całe życie związanego z tą dzielnicą Króla Fado. Super!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Podróż w świat ciemnych emocji [„Tango” Yasmin Levy w NOSPR]

Edyta Bartosiewicz