Lizboński pamiętnik. 5. Maria da Mouraria i pożegnanie...
18 września godz. 22:04
Ostatni wieczór... pożegnanie z Lizboną i wizyta w Maria da Mouraria, klubie Héldera Moutinho w samym sercu Mourarii, być może najbardziej fadowej dzielnicy.
Bardzo przyjemne są te momenty, kiedy idę słuchać fado, nigdy do końca nie wiem kogo się spodziewać i pojawia się ktoś z moich ulubionych wykonawców. Tym razem było podobnie, zza rogu wyłoniła się Maria da Nazaré. Pierwszy raz usłyszałam ją w filmie "Fados" Carlosa Saury i spodobał mi się jej głos, rodzaj ekspresji, ucieszyłam się, że będę mogła dowiedzieć się jak brzmi na żywo. Maria usiadła wraz z dwoma gitarzystami i stworzyła niezwykłą atmosferę skupienia. Jest w jej głosie coś szczególnie tragicznego, przejmującego, każde smutne fado śpiewa całą sobą, a i te weselsze mają w sobie coś melancholijnego. Może dlatego, że Maria nie zabawia publiczności, przekazuje emocje, opowieści głęboko ze swojego wnętrza. Zawsze ciekawie jest w klubach posłuchać tych dojrzalszych pieśniarzy, ich interpretacje nie są nastawione na popisy, tylko na czyste emocje i sugestywne przedstawienie tekstu.
Po Marii da Nazaré pojawił się pieśniarz, który cudownie łączył się z klimatem starych budynków i wąskich, jeszcze nie mocno turystycznych uliczek Mourarii. Był dla mnie pewnego rodzaju wspomnieniem dawnego fado, kompletnie bez fajerwerków, bez zawiłych melizmatów, prosto i przekonująco. Śpiewał o Lizbonie, do ludzi, prawie nawiązując dialog ze słuchaczami. Może stwierdzenie, że dobrze śpiewał jest trochę na wyrost, ale niewątpliwie miał mocny głos i urzekł mnie jego brak perfekcji, prostota, absolutny brak wyreżyserowania.
Maria da Mouraria okazała się pierwszym miejscem podczas tego pobytu w Lizbonie, gdzie usłyszałam prawdziwą guitarradę - chwila wytchnienia dla pieśniarzy i moment na pokazanie muzykalności i wirtuozerii przez gitarzystów. Muszę przyznać, że panowie grali świetnie, lekko, dynamicznie, słuchałam ich z ogromną przyjemnością. Poza tym wyczuwałam, że siedząc naprzeciwko, wpatrując się w siebie i wsłuchując, doskonale rozumieją się i wyczuwają.
Ostatnią osobą, którą usłyszałam tego wieczoru była Sara Paixão - intrygująca młoda wokalistka. Przyjemnie słuchało się jej ciepłego głosu, odrobinę matowego z intensywną wibracją.
Niestety nie doczekałam się na Héldera Moutinho, mimo zapewnień pani z obsługi dzień wcześniej, że Hélder zamierza śpiewać, nie pojawił się. Najwyraźniej odpoczywał po koncercie w Belgii - cóż, musi mi wystarczyć wspomnienie ze Siesta Festivalu i płyty. Wieczór w Maria da Mouraria był ciekawy i pyszny (dawno nie jadłam tak wspaniałych krewetek!), ale muzycznie pozostał mi pewien niedosyt, może dlatego, że byłam tam zbyt krótko, a może dlatego, że ewidentnie był to dzień, kiedy brakowało głównych gwiazd tego klubu.
Zawsze ciężko jest wyjeżdżać z Lizbony. Nie wiem do końca z czego to wynika, ale czuję się tam, jak u siebie, lubię słyszeć portugalski wszędzie wokół, lubię jak zewsząd gra fado, lubię ostro niebieskie niebo nad jasnymi budynkami. Ale za każdym razem żegnam się przede wszystkim z jednym miejscem - Portas do sol - moim ukochanym punktem widokowym. Nie ma lepszego miejsca na chwilę zadumy, na wzięcie głębokiego oddechu, na łapanie włosów rozwiewanych zawsze mocnym wiatrem... i nie ma lepszego widoku na potężny Tag.
Zostają płyty, których na szczęście przywiozłam sporo i pewnie coś jeszcze tu o nich napiszę. Do zobaczenia, Lizbono!
Zobacz także:
Lizboński pamiętnik. 1. Przelot i pierwszy wieczór
Lizboński pamiętnik. 2. Wieczór w klubie Senhor Vinho
Lizboński pamiętnik. 3. Noc wrażeń w Mesa de Frades
Lizboński pamiętnik. 4. Muzyczna wielokulturowość
Ostatni wieczór... pożegnanie z Lizboną i wizyta w Maria da Mouraria, klubie Héldera Moutinho w samym sercu Mourarii, być może najbardziej fadowej dzielnicy.
Bardzo przyjemne są te momenty, kiedy idę słuchać fado, nigdy do końca nie wiem kogo się spodziewać i pojawia się ktoś z moich ulubionych wykonawców. Tym razem było podobnie, zza rogu wyłoniła się Maria da Nazaré. Pierwszy raz usłyszałam ją w filmie "Fados" Carlosa Saury i spodobał mi się jej głos, rodzaj ekspresji, ucieszyłam się, że będę mogła dowiedzieć się jak brzmi na żywo. Maria usiadła wraz z dwoma gitarzystami i stworzyła niezwykłą atmosferę skupienia. Jest w jej głosie coś szczególnie tragicznego, przejmującego, każde smutne fado śpiewa całą sobą, a i te weselsze mają w sobie coś melancholijnego. Może dlatego, że Maria nie zabawia publiczności, przekazuje emocje, opowieści głęboko ze swojego wnętrza. Zawsze ciekawie jest w klubach posłuchać tych dojrzalszych pieśniarzy, ich interpretacje nie są nastawione na popisy, tylko na czyste emocje i sugestywne przedstawienie tekstu.
Po Marii da Nazaré pojawił się pieśniarz, który cudownie łączył się z klimatem starych budynków i wąskich, jeszcze nie mocno turystycznych uliczek Mourarii. Był dla mnie pewnego rodzaju wspomnieniem dawnego fado, kompletnie bez fajerwerków, bez zawiłych melizmatów, prosto i przekonująco. Śpiewał o Lizbonie, do ludzi, prawie nawiązując dialog ze słuchaczami. Może stwierdzenie, że dobrze śpiewał jest trochę na wyrost, ale niewątpliwie miał mocny głos i urzekł mnie jego brak perfekcji, prostota, absolutny brak wyreżyserowania.
Maria da Mouraria okazała się pierwszym miejscem podczas tego pobytu w Lizbonie, gdzie usłyszałam prawdziwą guitarradę - chwila wytchnienia dla pieśniarzy i moment na pokazanie muzykalności i wirtuozerii przez gitarzystów. Muszę przyznać, że panowie grali świetnie, lekko, dynamicznie, słuchałam ich z ogromną przyjemnością. Poza tym wyczuwałam, że siedząc naprzeciwko, wpatrując się w siebie i wsłuchując, doskonale rozumieją się i wyczuwają.
Ostatnią osobą, którą usłyszałam tego wieczoru była Sara Paixão - intrygująca młoda wokalistka. Przyjemnie słuchało się jej ciepłego głosu, odrobinę matowego z intensywną wibracją.
Niestety nie doczekałam się na Héldera Moutinho, mimo zapewnień pani z obsługi dzień wcześniej, że Hélder zamierza śpiewać, nie pojawił się. Najwyraźniej odpoczywał po koncercie w Belgii - cóż, musi mi wystarczyć wspomnienie ze Siesta Festivalu i płyty. Wieczór w Maria da Mouraria był ciekawy i pyszny (dawno nie jadłam tak wspaniałych krewetek!), ale muzycznie pozostał mi pewien niedosyt, może dlatego, że byłam tam zbyt krótko, a może dlatego, że ewidentnie był to dzień, kiedy brakowało głównych gwiazd tego klubu.
Zawsze ciężko jest wyjeżdżać z Lizbony. Nie wiem do końca z czego to wynika, ale czuję się tam, jak u siebie, lubię słyszeć portugalski wszędzie wokół, lubię jak zewsząd gra fado, lubię ostro niebieskie niebo nad jasnymi budynkami. Ale za każdym razem żegnam się przede wszystkim z jednym miejscem - Portas do sol - moim ukochanym punktem widokowym. Nie ma lepszego miejsca na chwilę zadumy, na wzięcie głębokiego oddechu, na łapanie włosów rozwiewanych zawsze mocnym wiatrem... i nie ma lepszego widoku na potężny Tag.
Zostają płyty, których na szczęście przywiozłam sporo i pewnie coś jeszcze tu o nich napiszę. Do zobaczenia, Lizbono!
Zobacz także:
Lizboński pamiętnik. 1. Przelot i pierwszy wieczór
Lizboński pamiętnik. 2. Wieczór w klubie Senhor Vinho
Lizboński pamiętnik. 3. Noc wrażeń w Mesa de Frades
Lizboński pamiętnik. 4. Muzyczna wielokulturowość
Komentarze
Prześlij komentarz