Płytowe podsumowanie 2018 roku

Zawsze na początku roku z przyjemnością analizuję muzyczne wydarzenia ostatnich dwunastu miesięcy. Podejmuję próbę porównania ze sobą płyt, które często są skrajnie różne i trudno ocenić, która jest lepsza. Jednak coś sprawia, że do jednych serce (i uszy!) wyrywają się bardziej! Podobnie jak w zeszłym roku postanowiłam przedstawić Wam najlepsze płyty – tym razem jest ich 9 – oraz wyróżnienia, bo są albumy, które nie weszły do najlepszej dziewiątki, ale także wymagają komentarza.
Na koniec mały dodatek dla tych, którzy wytrwają i będą chcieli mieć... drobną odmianę ;)


Najlepsze z najlepszych

1. Cécile McLorin Salvant The Window
Nie wiem, jak Cécile to robi, że za każdą płytę zdobywa nagrodę Grammy. Oby to także przełożyło się na jej popularność w Polsce. Żadna inna płyta nie dostarczyła mi w 2018 roku tylu niesamowitych wrażeń i dźwiękowych odkryć, co The Window. Czuję, że interpretacje Cécile są dla mnie – jako słuchaczki – wyzwaniem. Kolejne przesłuchania przynoszą nowe emocje i szczegóły, w które mogę się zagłębiać. To nie jest gładki jazz, muzyka tła, tylko dźwięki, które wymagają stałej, absolutnej uwagi, a ja bardzo lubię tak do muzyki podchodzić. Jest to też zdecydowanie najlepiej skonstruowana płyta, jaką do tej pory nagrała artystka – długa, ale trzymająca w napięciu od pierwszego do ostatniego utworu. Dzieje się tak zapewne nie tylko z powodu zróżnicowanych kompozycji. Ważną rolę odgrywają także wielobarwny, piękny głos Cécile i doskonała pianistyka Sullivana Fortnera. CZYTAJ WIĘCEJ


2. Młynarski-Masecki Jazz Camerata Varsoviensis Fogg. Pieśniarz Warszawy
Młynarski i Masecki ponownie ustawiają się w pierwszej trójce mojego podsumowania. Na swojej drugiej wspólnej płycie, nagranej w nieco innym składzie niż Noc w Wielkim Mieście muzycy odczytują na nowo piosenki znane z repertuaru Mieczysława Fogga. To było trudne zadanie, zmierzyli się bowiem z legendą dobrze znaną wszystkim Polakom niezależnie od pokolenia. Jednak ci muzycy wiedzą jak poszukiwać swojego głosu w dawnych kompozycjach, jak robić to z klasą, wyczuciem, a jednocześnie świeżo, inaczej. Aranżacje Marcina Maseckiego na tej płycie zasługują na wszystkie możliwe nagrody świata. Jan Młynarski znów jest perfekcyjnie wystylizowany i teatralny, ale jest w tym tak przekonujący, że nie mogę wyjść z podziwu. Do tego pojawiają się wspaniali goście, m.in. Joanna Kulig, Agata Kulesza, Szymon Komasa czy Barbara Kinga Majewska.
Dłuższą recenzję tej płyty możecie przeczytać w Kwartalniku Kulturalnym Opcje nr 3 (112) 2018. Jeszcze powinien być dostępny w niektórych Empikach!

3. Duarte Só a cantar
Zdecydowanie najlepsza płyta fado 2018 roku – nie miałam w tej kwestii żadnych wątpliwości. Duarte udało się stworzyć materiał spójny, nie za długi i bardzo autentyczny. Jestem też pod wrażeniem tego, że pieśniarz z powodzeniem tworzy autorskie fado, śpiewa swoje teksty, na płycie znalazło się także kilka jego świetnych kompozycji. To wciąż rzadkie w fado – w większości artyści jedynie interpretują dzieła wcześniej napisane.
Ta jego nowa muzyka pięknie koresponduje z tradycyjnym fado, nie uciekając od niego zbyt daleko. Śpiewa całym sobą, nie unika ostrych, intensywnych emocji, a nawet pewnej egzaltacji, ale robi to szczerze i przekonująco jak nikt inny. Z przyjemnością obserwuję rozwój jego kariery i to, jak nie stara się przypodobać stacjom radiowym i współczesnej modzie. Bardzo mocno trzymam kciuki za to, by zawsze artystyczna strona była dla niego najważniejsza. PRZECZYTAJ WIĘCEJ O PŁYCIE

4. João de Sousa Ideal
To jedna z płyt, które zdominowały moje odtwarzacze tej jesieni. Bo też ta muzyka jest lekko kołysząca, ale melancholijna, a jej brzmienie cudownie pluszowe, idealne na chłodne wieczory. João – mieszkający w Polsce Portugalczyk – definitywnie porzucił nawiązania do fado, stworzył autorski materiał, który jest mieszanką różnych inspiracji, zarówno tych portugalskich, jak i polskich. Przede wszystkim jednak jego płyta jest zupełnie niedzisiejsza i to mnie zauroczyło. Mało kto dziś pisze tak melodyjne piosenki jak João, a do tego ubiera je w niebanalne aranże. Dowodów na to można podać wiele, trudno mi wybrać jeden ulubiony utwór, cudownie tej płyty słucha się też w całości. Z pewnością wyróżnia się polski akcent, kompozycja Krzysztofa Komedy z filmu Niewinni Czarodzieje pt. Była Pogoda, gdzie João zdaje się właśnie oddawać hołd tej dawnej tradycji piosenkowej. Jeśli jeszcze nie znacie Ideal, posłuchajcie koniecznie.
Dłuższą recenzję tej płyty będziecie mogli przeczytać w najbliższych miesiącach w wersji papierowej, będę informować!

5. Melody Gardot Live in Europe
Live in Europe to w zasadzie dwie płyty, będące zapisem koncertów z lat 2012-2016, na których Melody udowadnia, że na żywo jest naprawdę niesamowita, a nagrania studyjne to jedynie wstęp do tego, co dzieje się na koncertach. Całość została ułożona w zasadzie chronologicznie, każdy z krążków ma też zupełnie inny charakter. Na pierwszym Melody przedstawia swoje liryczne oblicze i towarzyszy jej kameralny skład. Można bez końca wsłuchiwać się w jej delikatne, dopieszczone dźwięki, zawsze podziwiam tę jej umiejętność cichego śpiewania. Druga płyta jest znacznie ostrzejsza i głośniejsza, z dominującą sekcją dętą, szorstkimi gitarami. Zdecydowanie bliżej jej do klimatu znanego z ostatniej studyjnej płyty wokalistki – Currency of Man. Tutaj Melody pokazuje swoją mroczną stronę i niezwykły temperament, a ja bardzo lubię taki jej wizerunek.
Live in Europe jest zapisem muzycznego rozwoju Melody Gardot, choć myślę, że zmiany zachodziły nie tylko w jej podejściu do muzyki, ale także w życiu. Podoba mi się, że materiał jest tak różnorodny, a jednocześnie nie został pomieszany – w zależności od nastroju wybieram pierwszą lub drugą płytę.
Więcej o tej płycie napisałam w recenzji, która znalazła się w Kwartalniku Kulturalnym Opcje nr 1-2 (110-111) 2018.

6. Carminho Maria
Druga najlepsza płyta fado tego roku i – podobnie jak w przypadku Duarte – bardzo autorska. Carminho pierwszy raz postanowiła sama zająć się produkcją i dopilnować osobiście każdego elementu. Tytuł płyty to prawdziwe imię artystki, a ja słuchając tych piosenek nie mam wątpliwości, że poznaję tu prawdziwą Carminho. Nawet jeśli momentami ten „muzyczny wizerunek” nie jest dokładnie taki, jak sobie wymarzyłam, to wiem, że jest bardzo autentyczny. Carminho postawiła na prostotę i dźwiękową oszczędność, co przy jej intensywnym, pełnym emocji śpiewaniu wydaje się świetnym rozwiązaniem. Przełamuje klasyczne schematy: w otwierającym płytę A Tecedeira śpiewa a cappella, a w Sete Saias, gdzie mogłaby z powodzeniem pojawić się perkusja, obok głosu pieśniarki rozbrzmiewa tylko gitara portugalska Luisa Guerreiro. Ciekawym rozwiązaniem są także tworzące tło w wielu piosenkach dźwięki tzw. elektrycznej gitary hawajskiej (pedal steel guitar), na której gra Filipe Cunha Monteiro – coś świeżego i nowego, czego do tej pory w fado nie słyszałam.
Ta płyta pozostawia mały niedosyt, miałabym ochotę się więcej charakterystycznych kompozycji, które zostają w głowie, ale np. genialne A Mulher Vento (autorstwa Carminho) daje nadzieję na to, że to zaledwie początek, mały kawałek tego, co Carminho jeszcze może nam pokazać.

7. Katia Guerreiro Sempre
Każda płyta Katii sprawia mi ogromną przyjemność. Nie zawsze wciągają mnie one równie mocno, ale zawsze znajdują się na nich rewelacyjne kompozycje. Tym z pewnością jej albumy wyróżniają się w świecie fado. Katia krąży pomiędzy tradycją, a nowym brzmieniem, konsekwentnie jednak trzyma się tradycyjnego instrumentarium, a ma najlepszych muzyków, m.in. na gitarach portugalskich Pedro de Castro i Luisa Guerreiro. Dlatego na Sempre równie dużo doznań dostarczają zarówno interpretacje Katii, jak i gitarzystów.
Płytę wyprodukował José Maria Branco, to zapewne dzięki niemu całość jest tak spójna i przemyślana brzmieniowo. Właśnie jego utwory, takie jak Quem Diria czy Fora de Cena wyróżniają się szczególnie – lubię słuchać nowych kompozycji (odważniejszych harmonicznie niż wiele tradycyjnych fados) zagranych wyłącznie na gitarach.
Katia wspaniale łączy na nowej płycie przejmujący smutek z lekkimi, żartobliwymi fragmentami. Jej fado jest bardzo emocjonalne, ale nie przytłacza nadmiarem emocji, pozostawia dużo światła.

8. Karolina Cicha & Elżbieta Rojek Jeden – Wiele
Pomiędzy fado postanowiłam wstawić drugą (dopiero drugą...) polską płytę. Cicha kontynuuje przygodę, którą zaczęła przy okazji płyty Wieloma Językami (która w 2013 znalazła się na szczycie podsumowania ZOBACZ TUTAJ, CZYTAJ RECENZJĘ). Znów eksploruje wielokulturowe bogactwo Podlasia, tym razem jednak wzięła na warsztat pieśni różnych religii. Do współpracy zaprosiła drugą, równie charakterystyczną wokalistkę – Elżbietę Rojek. Intensywność emocjonalna jaką mają w sobie oba te głosy, wywołuje prawdziwe ciarki. Porywa mnie transowość tej muzyki i piękno melodii. Podobnie jak przy płycie Wieloma Językami, znów mam wrażenie, że Cicha wyśpiewuje dźwięki dobrze mi znane. Mimo że wcale nie słyszałam ich wcześniej, jest coś w tych połączeniach, co mnie bardzo dotyka i wydaje mi się, jakbym słyszała tę muzykę od dziecka. Może to zupełnie subiektywne odczucie, ale posłuchajcie, niewykluczone, że też odnajdziecie tu coś swojego.

9. Maria Emília Casa de Fado
Tej pieśniarki jeszcze na blogu nie było. Odkryłam ją niedawno, a od kilku miesięcy można cieszyć się jej najnowszą płytą, która bardzo mi się spodobała. Ku mojej radości nie ma tu żadnych elementów popowych, nawet stosunkowo mało jest tych skocznych fragmentów. Mimo że Maria Emília na większości zdjęć pojawia się promiennie uśmiechnięta i radosna, najlepiej odnajduje się smutnych melodiach. Jej interpretacje są przejmujące, pełne różnych barw i emocji. Fantastycznie panuje nad głosem, wykorzystuje jego możliwości, a potrafi być zarówno delikatna i słodka, jak i drapieżna, co słychać choćby w przepięknym Agora.
Prawie cała płyta utrzymana jest w dość tradycyjnym brzmieniu, ale pod koniec Maria Emília pokazuje także swoje inne oblicze w brazylijskiej piosence z samym fortepianem, czy w zamykającym album, moim ulubionym Minha Paz, gdzie pojawiają się smyczki. Bardzo jestem ciekawa w jakim kierunku dalej pójdzie ta interesująca pieśniarka.


Wyróżnienie specjalne

Barbara Kinga Majewska & Marcin Masecki Tarantil `id al-milad
Być może ta płyta powinna znaleźć się na początku, ponieważ nie jest ani trochę gorsza od powyższej ósemki. Po prostu kompletnie nie umiem jej porównać z innymi płytami, a wręcz porównanie takie wydaje mi się nie na miejscu.
Pianista i śpiewaczka na Tarantil `id al-milad nagrali polskie kolędy, jednak teksty napisane zostały po arabsku, w dialekcie z okolic Aleppo, a durowe melodie zastąpiono trybem mollowym. Wszystkie też wykonane są dużo wolniej, z pozostawieniem miejsca na ciszę i wybrzmienie. Jak możemy przeczytać na stronie wydawcy:
Kolędy nagrane przez Barbarę Kingę Majewską i Marcina Maseckiego są utworami na czas pogardy, w jakim dziś żyjemy. Epokę wzrostu ksenofobii, która – zamiast troski i empatii – towarzyszy rosnącej liczbie bezbronnych ofiar wojen, konfliktów i innych nieszczęść. Gdy u bram obwarowanej niczym twierdza Europy giną tysiące niechcianych przybyszów szukających schronienia przed niechybną śmiercią, nie można śpiewać żadnej wesołej nowiny w taki sam sposób jak zawsze.

Ten kontekst na pewno wiele zmienia, ale myślę, że na płycie muzyka broni się sama. Każdy fragment wywołuje gęsią skórkę, ciepły głos Barbary Kingi Majewskiej koi, a jednocześnie wzrusza. Słuchając tych kompozycji zaczynam jeszcze lepiej rozumieć rolę ciszy w muzyce i siłę wybrzmienia dźwięków delikatnych, ale pełnych treści. Jeśli szukacie muzyki, która dostarczy Wam doznań duchowych, to z pewnością jest jeden z takich albumów.


Wyróżnienia

Dhafer Youssef Sounds of Mirrors
Dhafer zawsze nagrywa magiczne płyty, inaczej najwyraźniej nie potrafi. Tej nowej także bardzo dobrze się słucha. Wystarczy kilka dźwięków jego oud i tego kosmicznego głosu, a już zachwyca pustynnym klimatem. Cieszy mnie, że muzyk zrezygnował wreszcie z klasycznego tria jazzowego z dodatkiem oud, bo wyraźnie było słychać, że ta formuła już się wyczerpała. Tym razem do współpracy zaprosił wielkiego Zakira Hussaina grającego na tabli i perkusjonaliach oraz znanych już z wcześniejszych płyt Hüsnü Şenlendiriciego na klarnecie i Eivinda Aarseta na gitarze elektrycznej. Ten skład sprawia, że nowa płyta brzmi znacznie bardziej orientalnie, jest też spokojniejsza i delikatniejsza, wręcz kontemplacyjna. Byłoby jednak lepiej, gdyby muzycy zadbali o większe zróżnicowanie lub po prostu skrócili tę płytę, bo w którymś momencie wyraźnie pojawia się znużenie. Dhafer nieustannie od lat trzyma poziom, ale to sprawia, że oczekuję od niego czegoś więcej niż albumu, którego dobrze słucha się w tle.

Teresinha Landeiro Namoro
Czy ktoś mówił, że fado musi być smutne? Teresinha udowadnia, że absolutnie nie i robi to fantastycznie przekonująco. Jej debiutancka płyta jest pełna światła i młodzieńczej radości, dominuje skoczne, wręcz taneczne fado. Jej jasny głos i wyraźnie słyszalna radość w każdym dźwięku bardzo dobrze pasują do tej muzyki. To udany debiut, choć pozostawiający spory niedosyt, bo wiem, że na żywo Teresinha potrafi być znacznie ciekawsza. Mimo to doceniam, że pieśnairka nie próbuje tutaj grać kogoś, kim nie jest, tylko pozostaje uśmiechniętą, pełną energii młodą dziewczyną. Myślę, że jej płyta jest jakimś powiewem świeżości wśród wielu albumów fado, które tylko powielając utarte schematy.



Dla tych, którzy dotrwali do końca, będzie jeszcze mały prezent. Dla odmiany trochę narzekania! Mimo że ten rok przyniósł mi dużo muzycznych zachwytów, to były też rozczarowania, zwłaszcza, że dotyczą artystów, po których spodziewam się zawsze ambitnych projektów.
Uważam, że na płycie Ulotne Anna Maria Jopek i Branford Marsalis kompletnie nie wykorzystali swoich możliwości i potencjału. Kilka fragmentów, jak choćby W polu lipeńka czy Na drogę to faktycznie perełki, ale poza tym dominuje schematyczność konstrukcji, nadmierna słodycz i po prostu miałkość. Zaproszeni goście (wybitni muzycy tacy jak Marcin Wasilewski, Maria Pomianowska czy Atom String Quartet) pozostają głównie tłem. Zdecydowanie zabrakło pazura i pomysłu na coś naprawdę oryginalnego.
Druga płyta, której słuchanie mnie bolało, to Odyseja Mai Kleszcz. Cóż, mam nadzieję, że to materiał, który Mai i Wojtkowi Krzakowi przyniesie zasłużoną ogromną popularność, ale ja nie kupuję ich elektronicznego wcielenia. Miałam nadzieję, że rezygnując z brzmienia akustycznego pójdą przynajmniej w jakieś eksperymenty dźwiękowe, a zaproponowali banalne piosenki z tandetnymi syntezatorami. Tak, nawiązanie do lat 80. się udało, ale mam wątpliwości, czy to jest akurat okres w muzyce rozrywkowej, który warto przywoływać.
I trzecie rozczarowanie, ostatnie, które najmniej powinno dziwić, a jednak smuci tak samo – Dionysus Dead Can Dance. Chyba pora się pogodzić z tym, że ten zespół nie chce już grać tak, jak na początku swojej kariery. Nowa płyta sprawdziłaby się zapewne na jakiejś orientalnej dyskotece, choć nie jest to ani etno, ani disco. Czuję się tym albumem bardzo oszukana, bo to, czego najbardziej w nim brakuje, to autentyczność. Wiem, że na Dionysusie jest wiele odwołań do mitologii itd., możecie mi zarzucić, że nie znam kontekstu, ale żaden kontekst nie sprawi, że ta muzyka nagle stanie się dobra.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Historia jednej płyty odc. 1 - Sade "Promise"

Podróż w świat ciemnych emocji [„Tango” Yasmin Levy w NOSPR]

Edyta Bartosiewicz