Gdańsk LOTOS Siesta Festival - Dzień IV - Ana Moura i Selma Uamusse
Nie mogę uwierzyć, że już opuszczam Gdańsk. To były cztery
intensywne wieczory koncertowe, ale minęły zaskakująco szybko.
Trudno mi wyjść z tego muzycznego szaleństwa. Festiwal się
skończył, ale na szczęście zostają płyty, które będą
przypominać te wszystkie dźwiękowe przeżycia!
Ostatni, niedzielny wieczór rozpoczęła Ana Moura – jedna
z największych współczesnych gwiazd fado. Podobnie jak w przypadku
Mayry Andrade i Márcio Faraco podczas piątkowych koncertów [zobacz recenzję], występ tej pieśniarki był dla mnie pewną
sentymentalną podróżą. Tak, ją także słyszałam na żywo
dokładnie 10 lat temu i jedno jest pewne: Ana dziś jest o wiele
dojrzalszą artystką, która doskonale odnajduje się na scenie. Nie
mam wątpliwości, że występy w wielkich salach koncertowych to
jest jej żywioł.
Fot. A. Rezulak/KFP / Mat. prasowe organizatorów |
Mimo że główną postacią podczas niedzielnego koncertu miała być
Ana Moura, ja chętnie nazwałabym to wydarzenie „Ana Moura i Ângelo Freire show”. Ten fantastyczny gitarzysta portugalski był
równie mocnym liderem, co sama pieśniarka, ale nie dominował nad
artystką. Muzycy tworzyli doskonale zgrany i wyczuwający się
muzycznie duet. Udowodnili to w Maldição, które wykonali
tylko we dwójkę. Miałam poczucie, że wspólnie oddychają i czują
każdy dźwięk, bezbłędnie odczytywali każdy swój gest. Ângelo
zachwycił mnie także swoją wirtuozerią i pomysłowością podczas
utworów instrumentalnych – zwykle na koncertach fado są to
guitarrady, tym razem jednak trudno byłoby je tak nazwać, bo
gitarzystom (bas był elektryczny!) towarzyszył dźwięk piana i
syntezatorów, a także zestaw perkusyjny.
Fado Any Moury prawie od początku jej kariery zmierza w stronę
popu. To nie jest stylistyka, za którą przepadam, ale trzeba
przyznać, że ta pieśniarka naprawdę dobrze się w niej
prezentuje. Po pierwsze nagrywa dużo ciekawych kompozycji, bo w
końcu pop nie musi być prymitywny. Po drugie nie traktuje swoich
słuchaczy jak zupełnie nieosłuchanych laików, co zresztą można
było zobaczyć Gdańsku. Artystka zabawiając publiczność wyraźnie
założyła, że są to ludzie przygotowani do odbioru jej muzyki,
którzy przyszli na koncert, a nie jedynie na dobrą imprezę.
Podobały mi się jej spokój, delikatność i wrażenie
naturalności, choć wiadomo, że podczas takich występów wiele
jest wykreowane.
Na koncercie zabrzmiało sporo kompozycji z ostatniej płyty –
Moura, ale artystka wplatała
także inne utwory. Fado pojawiało się zarówno w formie
tradycyjnej, jak również jako inspiracja w nowoczesnych brzmieniowo
piosenkach. W jednych i drugich Ana mocno przykuwała uwagę, nie
pozwalała na to, by się zdekoncentrować – nie wiem, czy to tylko
kwestia jej śpiewu, być może także osobowości scenicznej. Ciężko
mi po wczorajszym występie analizować, czy i jak zmienił się
śpiew Any przez 10 lat, myślę, że próba oceny także nie byłaby
tym razem sprawiedliwa. Artystka wyraźnie zmagała się w niedzielę
z jakimiś problemami z głosem, co momentami dawało efekt
niesamowicie przejmujący, ale częściej powodowało wiele
niedokładności wykonawczych i wrażenie ogromnego wysiłku. Mimo to
Ana nie straciła swojego niezwykłego magnetyzmu i koncentracji na
budowaniu dramaturgii w poszczególnych utworach.
Jednym z najlepszych momentów
podczas wczorajszego występu było dla mnie wykonanie dwóch
niespecjalnie nawiązujących do fado piosenek. Ana poruszyła mnie
swoją wrażliwością w No
Expectations z repertuaru
The Rolling Stones, a następnie gładko przeszła do jednej z moich
ulubionych kompozycji z płyty Moura
– Tens Os Olhos de Deus.
Już samo zestawienie tych utworów okazało się bardzo trafne,
miałam wrażenie, że na kilka minut w całej sali zapanowało
niezwykłe skupienie. Ana w Tens Os Olhos de Deus
nie szarżowała, ale czułam jak emocje się kotłują, nabrzmiewają
– było w tym coś bardzo autentycznego i przejmującego.
Do ostatnich minut koncertu nie
spodziewałam się, że artystka zdoła mnie poruszyć swoją
interpretacją tradycyjnego fado. Od dawna wydaje mi się, że jej
sposób śpiewania znacznie lepiej pasuje do tych bardziej mieszanych
gatunkowo piosenek. Ale jej Loucura
na bis była doskonała. Nie wiem co jest w tym fado – Marco
Rodrigues dzień wcześniej także zaśpiewał je niesamowicie
[zobacz recenzję]. Ana w Loucurze dała
z siebie wszystko. Lubię te końcowe chwile na koncertach, kiedy
artyści sprawiają wrażenie, jakby przestali już trzymać
jakiekolwiek emocje na uwięzi, kiedy idą na całość. Dokładnie
taka była interpretacja Any. Wzruszyłam się. Niestety, zanim
zdążyłam ochłonąć, nastrój gwałtownie się zmienił, bo taki
show musi zakończyć się radosnym rytmicznym klaskaniem, które
następnie przejdzie w okrzyki owacji, a potem... w spontaniczny
występ oświetleniowca z zespołu Any Moury. Był to jego ostatni
dzień pracy, więc z pewnością możliwość zaśpiewania w sali
filharmonii okazała się dla niego spełnieniem marzeń i miłym
pożegnaniem. Mimo to wolałabym, żeby Ana zamknęła ten występ
Loucurą.
Fot. A. Rezulak/KFP / Mat. prasowe organizatorów |
W tym roku na afrykańską noc w
Klubie Parlament czekałam bardzo niecierpliwie i dosłownie
przebierałam nogami. Selma
Uamusse w moich
głośnikach grała już od dawna, zachwyciła mnie jej płyta Mati
i byłam niesamowicie ciekawa, jak ten repertuar zabrzmi na żywo.
Raczej nie spodziewałam się, że koncert mógłby być gorszy od
płyty, ale jednak lekkie obawy były: czy nie ogłuchnę (bo wiadomo
jak to w warunkach klubowych bywa), czy nie będę nachalnie
namawiana do tańca. Tymczasem już po pierwszych dźwiękach tej
niesamowitej artystki z Mozambiku miałam ciarki. Stałam i nie
mogłam się ruszyć – a potem wraz z transowym rytmem utworu
Mozambique dałam się
ponieść tanecznemu szaleństwu.
Fot. M. Buksa / Mat. prasowe organizatorów |
Mam przyjemność słuchać całych
Siesta Festivali od 2015 i jestem pewna, że było to najwspanialsze
zamknięcie festiwalu i najlepsza afrykańska noc, jaką pamiętam.
Selma to jedna z tych wokalistek, której słucha się z kompletnym
niedowierzaniem – jak można śpiewać tak genialnie? To artystka,
która ma ogromną skalę, bardzo mocny głos, ale przede wszystkim
cały czas poszukuje nowych sposobów na wydobycie dźwięku. Każda
kolejna piosenka przynosiła inne kolory, wyzwania. Selma nieustannie
zaskakiwała. Raz była kompletnie dzika, raz niesamowicie delikatna.
Raz pokazywała rockowego pazura, raz jazzową wyobraźnię w
improwizacjach. Miałam wrażenie, że muzyka dla niej nie ma granic,
a głos stanowi instrument, który opanowała do perfekcji.
Warto jednak podkreślić, że to
wszystko nie byłoby możliwe, gdyby nie świetna muzyka, w której
brzmienie np. timbili
– będącej rodzajem ksylofonu, popularnej w muzyce tradycyjnej
Mozambiku – łączy się z ostrym bitem zestawu perkusyjnego i
syntezatorami. Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, na koncercie
elektronika nie wydawała się tak intensywna, jak na płycie.
Istotny był rytm, z jednej strony transowy, jakoś powtarzalny, z
drugiej w wielu miejscach przełamywany. Piosenki z płyty Mati
mają świetną konstrukcję, żadna z nich nie jest oparta na jednym
schemacie.
Artyści byli tak szalenie
autentyczni, że od razu porwali publiczność do tańca i wspólnych
śpiewów. Ta energia ze sceny udzielała się wszystkim, nie można
się było od niej uwolnić. Wirtuoz timbili
i innych instrumentów perkusyjnych – Nataniel Melo, okazał się
nie tylko genialnym muzykiem, ale także przezabawnym tancerzem.
Podziwiałam jego talent muzyczny, poczucie humoru i dystans do
siebie.
Kontakt Selmy ze słuchaczami był
również doskonały, ale niewymuszony, jak dialog zaprzyjaźnionych
ze sobą ludzi. Jakby na dowód tego, w jednej z piosenek (której
niestety nie ma na płycie Mati)
artystka zeszła do publiczności i chodziła po prawie całym
klubie. Pewnie, że muzycy czasem tak robią na koncertach, to zawsze
tworzy piękne, lecz pozorne wrażenie bliskości. Tylko że Selma
nie robiła nic na pokaz. Ona przyglądała się każdemu,
podchodziła do przypadkowych osób, zaglądała prosto w oczy i
śpiewała. Trochę delikatnie wprost do ucha, trochę do mikrofonu.
Dziwne to było uczucie, kiedy nasze twarze dzielił może centymetr,
bardzo intymne i zmysłowe. Cały spacer Selmy sprawił, że
poczułam, jaką moc może mieć muzyka, jak silne emocje i reakcje
mogą wywoływać dźwięki. Niezwykły był ten „odczuciowy
dialog”.
To był koncert taneczny, wszyscy
szaleli na parkiecie, ale nawet przez sekundę nie miałam wrażenia,
że uczestniczę w zwykłej dyskotece z lekko etnicznym zabarwieniem.
Mimo wprowadzonych nowoczesnych brzmień, muzycy odtworzyli na scenie
jakąś wyjątkowo naturalną energię. Myślę, że niesamowicie
mądrze wykorzystali swoją muzyczną świadomość i różnorodne
inspiracje do tego, by pokazać to, co czują najlepiej –
tradycyjne brzmienia afrykańskie.
Równie poruszające, jak pierwsze
dźwięki koncertu, były ostatnie, zamykające główną część
występu. Bardzo chciałam, by pojawiła się moja ukochana
kompozycja – Mónica
i wreszcie się doczekałam. Znów Selma spowodowała, że nie mogłam
się ruszyć, wpatrywałam się w nią i pochłaniałam każdy
dźwięk. Wzruszyłam się. Wzruszyłam się o wiele mocniej niż na
fado. I do teraz nie mogę się z tych emocji otrząsnąć.
Fot. M. Buksa / Mat. prasowe organizatorów |
Po koncercie Selmy Uamusse moje
wspomnienia z występu Any Moury nieco zbladły, ten afrykański
trans wywołał zbyt silne doznania. Nie był dla mnie zaskoczeniem
profesjonalizm Selmy (choć ten wokal wciąż zadziwia) i grających
z nią muzyków, ani jakość muzyki, którą tworzą. Nie
spodziewałam się jednak, że ten ostatni koncert na Gdańsk LOTOS
Siesta Festival w Klubie Parlament, który co roku jest dla mnie
raczej przyjemną rozrywką i okazją do pobujania się czy
poskakania, okaże się tak przejmujący. Czuję, że długo będę
wspominać tę noc.
Zobacz także:
Gdańsk LOTOS Siesta Festival - Dzień I - Kandace Springs
Gdańsk LOTOS Siesta Festival - Dzień II - Mayra Andrade i Marcio Faraco
Gdańsk LOTOS Siesta Festival - Dzień III - Lucibela i Marco Rodrigues
Gdańsk LOTOS Siesta Festival 2019 - subiektywna zapowiedź
Selma Uamusse i ja po koncercie w Klubie Parlament. Przemiłe spotkanie! |
Zobacz także:
Gdańsk LOTOS Siesta Festival - Dzień I - Kandace Springs
Gdańsk LOTOS Siesta Festival - Dzień II - Mayra Andrade i Marcio Faraco
Gdańsk LOTOS Siesta Festival - Dzień III - Lucibela i Marco Rodrigues
Gdańsk LOTOS Siesta Festival 2019 - subiektywna zapowiedź
jeśli chodzi o muzyke której lubię aktualnie posłuchać w wolnej chwili, są to piosenki wokalistki PachYa. Śpiewa na prawde ładnie, a jej piosenki szybko wpadają w ucho i nie raz złapałem się na tym, że nuciłem je w pracy czy w tramwaju. Na prawde warto ich posłuchać
OdpowiedzUsuń.
OdpowiedzUsuńKoncert na żywo to zawsze fajna sprawa. Zupełnie inny odbiór, niż oglądanie takiego w telewizji. Na https://teatrszekspirowski.pl/wydarzenia-gts/koncerty/ są ciekawe propozycje koncertowe. W zależności co kto lubi, może się na któryś zdecydować. Uważam, że jak najbardziej warto.
OdpowiedzUsuńLubię fado, mam nawet kilka płyt z tego gatunku, ale najlepiej takiej muzyki słucha się na żywo. Koncert to świetna sprawa, pozdrawiam! Ania
OdpowiedzUsuńSuper wydarzenie! Zdecydowanie muszę wybrać się kiedyś na taki festiwal
OdpowiedzUsuńByła moc! Pamiętam jak dziś ten festiwal :)
OdpowiedzUsuńTen blog naprawdę jest prowadzony bardzo dobrze.
OdpowiedzUsuń